– A to kto znowu? – Zmrużył oczy Mao, którego nic już nie dziwiło.
– Nasz domowy skrzat, Hubert.
– Bardzo się cieszę z naszego spotkania, sir. – Ukłonił się urisk. – W czym mogę pomóc?
– Tato, Hubercie, weźcie chorego i zanieście go do gabinetu. Niech będzie pod ręką.
– Ja też pomogę – zamruczał Butt-Krillach, pojawiając się, jak zwykle, nieoczekiwanie.
– Tylko ciebie nam brakowało… – Van spojrzała na niego niechętnie.
Gdy dotarli do osobistych pokoi maga, Mao tylko lekko uniósł brwi. Kreol nie zdążył jeszcze zmienić swojego barłogu w prawdziwy gabinet czarodzieja, nie było tam więc nic szczególnie niezwykłego.
Długo wertowali księgę. Najpierw od początku, potem od końca. Kreol na razie zapisał dwie trzecie grubego woluminu, ale tak drobnym pismem, że można było się tylko dziwić, jak udało mu się zrobić to w ciągu dwóch tygodni. Początkowo Hubaksis dawał różne rady, ale nie było z nich żadnej korzyści.
– W jakim to języku? – zapytał ojciec, zaglądając córce przez ramię.
– Sumeryjskim – krótko odpowiedziała Vanessa, nerwowo przewracając strony.
– Nie wiedziałem, że umiesz czytać po sumeryjsku… – Pokiwał ze zdziwieniem głową. – Kiedy zdążyłaś się nauczyć?
– To wszystko on, magik przeklęty… – wycedziła przez zęby Van. – Umie takie rzeczy.
– Może zajrzysz do spisu treści? – ciągnął Mao, widząc bezskuteczne poszukiwania cofki.
– Nie ma tu żadnego spisu treści! – odgryzła się coraz bardziej zła Vanessa. Kreol zaczął już żółknąć. – Ani numeracji stron! I w ogóle żadnego porządku! Chyba pisał wszystko jak leci – co mu się przypomniało, to pisze!
Minęło jeszcze dziesięć minut. Vanessa sapała coraz głośniej i głośniej.
– To bez sensu! – jęknęła, zatrzaskując książkę i z rozpaczą popatrzyła na Kreola. – Ledwie mogę się zorientować, co on tam naskrobał! Ej, Hubi, nie ma żadnego innego sposobu?
Hubaksis westchnął ze smutkiem. Z jego jedynego oka wypłynęła samotna łezka.
– Oczywiście, że są… – odpowiedział smętnie. – Mnóstwo. Można poprosić o pomoc maga-uzdrowiciela. Macie takiego? Można wezwać demona leczącego chorobę. Umiecie? Można złożyć ofiarę bóstwu uzdrawiania. Macie tu taką świątynię? Można podać mu Wielkie Panaceum. Macie tu takie lekarstwo?
– Nie poddawaj się, córeczko! – Poruszony do głębi ojciec potrząsnął Vanessą. – Poszukaj jeszcze w książce!
– Chwileczkę… – Twarz Vanessy rozchmurzyła się. – Jakże mogłam zapomnieć, idiotka!
Wyciągnęła spod koszulki wiszący wciąż na piersi amulet i głośno rozkazała:
– Sługo, otwórz magiczną księgę na stronie z recepturą lekarstwa na czarną żółciankę!
Książka sama otwarła się, strony zatrzepotały jak skrzydła motyla. Po kilku sekundach znieruchomiały i księga zaprezentowała wszystkim upragnioną recepturę.
– Jak to…? – Mao osłupiał. Przyzwyczaił się jakoś to otaczających go cudów, ale gdy jego własna córka…
– Potem ci wytłumaczę… – Machnęła ręką Vanessa, uważnie czytając recepturę.
Szybko poruszała wargami, z trudem radząc sobie z okropnym charakterem pisma maga – twarz Kreola wciąż jeszcze była żółta, ale z minuty na minutę stawała się coraz ciemniejsza.
– I tak… – mamrotała. – Najpierw jakieś kulinaria. Trzy łyżki suszonych goździków, szczypta gałki muszkatołowej, trzy krople soku z cytryny, jedna czwarta filiżanki surowej wody… Dalej jakieś świństwa. Żółć szczura, środek oka żaby, kropla mózgu niedojrzałego mężczyzny, który zmarł na zakaźną chorobę… Brrr! Co za świństwo! Gdzie ja to wszystko znajdę w ciągu godziny?! – Głos Vanessy zmienił się w desperacki pisk.
– Połowę tego mam w kuchni, ma’am – oznajmił nieporuszony Hubert. – Jeśli nie ma pani nic przeciwko, przyniosę wszystko, co jest potrzebne.
– Dawaj, dawaj. – Mao pokiwał głową. – Tylko nie pokazuj się na oczy tym nienormalnym damom, bo inaczej w miejskim zoo pojawi się nowy mieszkaniec.
– Jak pan rozkaże, sir – sucho odpowiedział skrzat, stając się znów niewidzialny.
– A skąd wziąć resztę? – westchnęła Van ze zmęczeniem.
– Córeczko… a twój kawaler nie ma jakiegoś tam… no, nie wiem… laboratorium, albo czegoś w tym stylu…? Może poszukamy?
– Co ja bym bez ciebie zrobiła, tatusiu! – Van uśmiechnęła się z wdzięcznością, wyskakując za drzwi.
– Beze mnie w ogóle byś się nie urodziła… – burknął stary Chińczyk dobrodusznie, ruszając w ślad za nią. Za nim malowniczo podążał czteroręki demon i malutki dżinn.
Mimo że Kreol i Vanessa mieszkali w domu Katzenjammera dopiero dwa tygodnie, mag zdążył już zgromadzić pokaźną kolekcję składników do wywarów i eliksirów. Znakomita większość tej kolekcji wywoływała mdłości.
– Szczurza żółć… szczurza żółć… szczurza żółć… – Van wodziła palcem po byle jak naklejonych kartkach z niewyraźnymi napisami. Kreol przykleił je tylko po to, żeby nie pomylić krwi żmii z krwią zaskrońca. Albo coś w tym rodzaju. – Mam żółć szczura! Fuj, co za świństwo… a pachnie jeszcze gorzej.
– A tu są oczy żaby – poinformował Hubaksis. – Stoją tam, na półce.
– To ja mu nałapałem – wyszczerzył się zadowolony Butt-Krillach. – I szczury, i żaby, i wiele innych stworzeń. Co wieczór dawał mi listę czego potrzebuje.
– Dlaczego od razu nie powiedziałeś, że chodzisz załatwiać sprawy? – zaburczała Van, która nie wybaczyła jeszcze demonowi, że dostał się do gazet wcześniej niż ona.
– Lepiej by ciebie, jednooki, wysłał po szczury – uśmiechnął się Mao. – Byłaby uczciwa walka – jeden na jeden, akurat masz odpowiednie rozmiary.
– Mnie pan odprawił na cmentarz – nadął się Hubaksis i zaraz spytał: – Cały czas jest nieprzytomny?
Van kiwnęła głową, nie odwracając się.
– W takim razie powiem, że jest bydlak i tyle! – zwycięsko krzyknął Hubaksis. – Nasz demon sam się wyrywał pokopać w mogiłach, a on mnie posłał! Najważniejsze – zdobyć dla niego mózg kogoś, kto umarł na jakąś zarazę!
– I zdobyłeś?! – Vanessa energicznie odwróciła się do niego.
– O, to! – fuknął dżinn, przeżywający cały czas nieprzyjemne wydarzenie. – Tam jest, na trzeciej półce od dołu.
– A dlaczego tak mało? – nachmurzyła się Van, zaglądając do pudełeczka z różową kaszą. Dobrze chociaż, że Van swego czasu musiała prawie pół roku pracować w kostnicy – w przeciwnym przypadku czułaby jeszcze większe obrzydzenie.
– Więcej nie dałem rady podnieść – zazgrzytał zębami dżinn. – Nawet za te trochę powinniście być mi wdzięczni.
Hubert dostarczył przyprawy, więc Van zaczęła, zaglądając co chwila do magicznej księgi, mieszać razem wszystkie paskudztwa. Szło jej kiepsko – Kreol używał starosumeryjskich jednostek miary, a Van w żaden sposób nie potrafiła przeliczyć ich na współczesne gramy i łyżki stołowe. Dobrze chociaż, że szczypta była taka sama, jak w starożytnym Babilonie.
– Słuchaj dżinnie… jak ci tam? Hubaksis…? – Mao w zadumie tarł dolną wargę. – A ten kawale… to znaczy twój pan, posyłał cię na cmentarz tylko po ten mózg, czy po coś jeszcze?
– Tylko po mózg – odrzekł dżinn, jak zaczarowany patrząc na Vanessę, miotającą się przy przesypywaniu gałki muszkatołowej. – Był mu do czegoś pilnie potrzebny!
– Posłuchaj… mmmm… Hubercie, a Kreol nie prosił cię ostatnio o takie same przyprawy? – w zadumie ciągnął Mao.
– Tak, sir, prosił – odpowiedział urisk, zaciskając wargi. – Trzy dni temu, jeśli to pana interesuje.
– Córeczko! – Mao uderzył się w czoło.
– Tato, nie przeszkadzaj, jestem zajęta! – zjeżyła się miła córunia.
– Córeczko, wysłuchaj mnie, proszę! – powiedział ojciec smutnym głosem. – Bądź tak dobra i spójrz własnymi oczami na przedmiot, który trzymam w prawej ręce, a potem możesz zajmować się swoimi niezwykle ważnymi sprawami!
Vanessa odwróciła się z rozdrażnieniem, szykując się, aby powiedzieć ukochanemu tatusiowi wszystko, co myśli o ludziach, którzy w tak ważnej chwili zawracają jej głowę głupotami, ale słowa uwięzły jej w gardle, gdy zobaczyła napis widniejący na flakoniku w ręku ojca. Było na nim napisane (po angielsku!): „Lekarstwo na czarną żółciankę. Podać mi, gdy zachoruję. Zabiję wszystkich, jeśli umrę!”.