Vanessa cofnęła się i sceptycznie popatrzyła na ubranego maga. W nieznanym ubraniu było mu strasznie niewygodnie, z trudem powstrzymywał się od drapania tu i ówdzie. Ale ogólny obraz spodobał się jej – teraz Kreol przypominał wyłysiałego Jamesa Bonda. W takiej postaci nie powinien przynajmniej wywołać zdziwienia na ulicy.
– Brakuje krawata – powiedziała w zadumie. Nie znalazła porządnych krawatów – tylko kilka szmatek w strasznym kolorze, które zazwyczaj daje się w prezencie na urodziny, gdy zabraknie lepszych pomysłów. – Dobrze, dobrze, na początek może być. Zbieraj swoje rzeczy i idziemy.
Kreol zgarnął przedmioty zabrane z muzeum i znieruchomiał na środku pokoju, niezdecydowany. Wówczas Vanessa także zrozumiała, że z taką kupą złota w rękach będzie tak czy siak wyglądał podejrzanie, ruszyła więc na poszukiwanie jakiejś torby łub walizki. W końcu znalazła torbę z kijami golfowymi. Sądząc po ich wyglądzie, nie były używane co najmniej od zeszłego roku, Vanessa nie czuła więc specjalnych wyrzutów sumienia, wyrzucając wszystkie kije na podłogę. Do opróżnionego pojemnika włożyli narzędzia Kreola. Co prawda nie wszystkie – tylko ruszt, czarę i łańcuch. Amulet został na jego szyi, a nóż wyśmienicie zmieścił się w lewej kieszeni spodni. Mag nie zgodził się też na rozstanie z laską, motywując, że jest to najcenniejsza rzecz ze wszystkiego co ma i wolałby już wyrzucić resztę. Van musiała szybciutko odświeżyć całą swą wiedzę na temat krawiectwa i dorobić pod połą fraka coś w rodzaju dwóch pętelek ze sznurka, w które wsunęli laskę. Kreol upewnił się, że może wyciągnąć ją jednym ruchem ręki i to go zadowoliło.
– Teraz trzeba jakoś otworzyć drzwi – powiedziała w zamyśleniu. – Oczywiście, profesor zamknął je od zewnątrz… Nie masz czasem przy sobie karty kredytowej? A w ogóle o co ja pytam… Dobrze, zaraz coś wymyślę…
– Otworzyć drzwi? – Kreol uśmiechnął się pod nosem. – Już się robi.
– Nawet o tym nie myśl! – krzyknęła Van, ale mag już uruchomił zaklęcie Błyskawicy.
Z ręki Kreola wystrzelił ogromny ładunek elektryczny, zamieniając i tak wielce żałosne drzwi w coś wiszącego na jednym zawiasie. Kreol z dumną miną popchnął smętny kawałek drewna, który z trzaskiem upadł na podłogę, podnosząc obłoczek kurzu.
– Sprytnie – westchnęła Vanessa, rozumiejąc, że już za późno na kłótnie. – A tak przy okazji, jeśli bez wysiłku władasz taką mocą, to może oddałbyś mi pistolet? Tak w ogóle noszenie broni bez pozwolenia podlega u nas karze!
Kreol wyciągnął broń, o której już zdążył zapomnieć. Amulet ochronny milczał, a to znaczyło, że dziewczyna nie żywi względem niego żadnych wrogich uczuć. Do tego w międzyczasie zdążył już odbudować jedną warstwę Osobistej Ochrony. Było to jedno z nielicznych zaklęć, których nie da się umieścić w lasce.
– Co to jest „pozwolenie” i skąd wiesz, że go nie mam? – zapytał podejrzliwie, wyciągając w jej stronę rękę z pistoletem.
– No, to jest… – spróbowała Vanessa, ale szybko się poddała. Mimo że mówiła po sumeryjsku tak, jakby był to jej ojczysty język, jednak wiele słów musiała, tak jak przedtem, wymawiać po angielsku. W sumeryjskim po prostu nie istniały pojęcia, jakie oznaczały. – Potem postaram się wyjaśnić…
Kreol zdecydowanie przestąpił przez rozwalone drzwi i ruszył na klatkę schodową. Hubaksis pomknął w ślad za nim.
– Ejże, poczekajcie! – zawołała Vanessa. – Nie wiem, jak tam było u was, ale u nas po ulicach nie latają dżinny. No już, szybko do torby!
– Van, a może lepiej schowam się u ciebie za pazuchą? – zaproponował dżinn. – Tam też nikt mnie nie zauważy, a będzie cieplej…
– Jeszcze czego! – oburzyła się, zauważywszy, z jakim pożądaniem gapi się na nią dżinn-liliput. – Schowaj się u swojego pana, jeśli boisz się zmarznąć!
– On jest zimny! I wstrętny…
– Nie zwracaj na niego uwagi. – Kreol machnął ręką z obrzydzeniem. – Nie jest wyjątkiem, dżinny ganiają za wszystkim, co się rusza. Jeśli to „wszystko” jest płci żeńskiej, jak dotąd nigdy nie słyszałem o dżinnach sodomitach.
– I tak nic mu z tego nie wyjdzie, należymy do różnych kategorii wagowych – z pogardą fuknęła Vanessa.
– Ej, ślicznotko, jeśli trzeba, mogę powiększyć się do twoich rozmiarów, wtedy zobaczysz! – Hubaksis rozpłynął się w uśmiechu. – Chcesz popatrzeć?
– Obejdzie się! Naprawdę potrafisz? – zapytała na wszelki wypadek Van.
– Może, może – zmęczonym głosem odpowiedział mag. – Na bardzo krótko, ale tyle mu wystarczy.
– I to jeszcze jak starczy! – potwierdził dżinn. – Do tej pory nikt nie narzekał!
– Trzymaj się jak najdalej ode mnie! – Van podsunęła pięść pod samą twarz Hubaksisa, a drugą ręką jednoznacznie dotknęła kabury.
– Uspokój się, kobieto. – Kreol spojrzał na nią spod oka. – Mój sługa ma za długi język, za to całą resztę króciutką. Nie wierzysz – zobacz sama. Pamiętam, w domu ciągle czepiał się moich niewolnic, a jak przyszło co do czego…
Mag popatrzył na dżinna i zaśmiał się obrzydliwie. Najwyraźniej przypomniało mu się coś śmiesznego. Hubaksis zasyczał ze złością i wyleciał przez sufit. Vanessa pomyślała z nadzieją, że o tej porze może na górze nikogo nie ma.
– Dam ci radę na przyszłość: lepiej zapomnij o słowie „niewolnik” – ostrzegła Kreola. – Niewolnictwa już nie ma.
– Co? Nie ma niewolnictwa? A kto zbuduje mi wieżę… i pałac… i całą resztę?! Co za barbarzyństwo, jak do tego doszliście?
– A tak, tak, doszliśmy – westchnęła Van. – O, wrócił potworkowaty Casanovą? Szybko do torby, do kogo mówię?!
– Wiesz, Van, jestem tylko jego niewolnikiem! – obraził się Hubaksis. – Nie mam obowiązku cię słuchać!
– Nie chcesz do torby, to nie właź – fuknął Kreol. – Ale w takim razie musisz się zmniejszyć.
– Tak już lepiej – burknął dżinn, zmniejszając się szybko, aż stał się nie większy od wyrośniętej mrówki. Teraz prawie nie można było go zauważyć.
– Mówiłeś przecież, że nie może zmienić się na długo – przypomniała Vanessa.
– Zwiększyć się nie może – poprawił ją Kreol. – A zmniejszyć, proszę bardzo, nawet na zawsze.
Winda nie działała. Być może gospodarz wyłączył ją na noc, a może po prostu ktoś ją zepsuł. Musieli zejść po schodach.
Po przejściu pięciu pięter Van dosłyszała, że Kreol coś burczy pod nosem. Zaczęła nasłuchiwać, ale słowa brzmiały niezrozumiale jak jakaś „abrakadabra”.
– Z kimś rozmawiasz? – zaciekawiła się.
Niezadowolony mag rzucił na nią okiem i zaczął burczeć szybciej. Gdy pokonali jeszcze kilka stopni, skończył i odpowiedział:
– Szykuję zaklęcie. Należy wykorzystać każdą wolną chwilę, nigdy nie wiesz, kiedy się przyda.
– Super. A dużo znasz zaklęć?
– Zależy jakich – odpowiedział Kreol niechętnie. – Łatwych – jakieś sześćset… albo siedemset, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby je policzyć.
– A co, są i trudne?
– Oczywiście. Proste zaklęcie wystarczy wypowiedzieć na głos. Tacy mocni magowie jak ja, mogą i po cichu, ale to jest znacznie trudniejsze… a potem ono siedzi sobie w pamięci, dopóki nie postanowisz go użyć. Trudniejsze trzeba nie tylko wymówić, ale jeszcze wykonać czynności towarzyszące. Na przykład spalić zioła, rozlać wywar, krąg narysować, złożyć ofiarę… Zależy od okoliczności. Jak myślisz, do czego są mi potrzebne narzędzia?
– Rozumiem, rozumiem… – Vanessa zamyśliła się, wyobrażając sobie, jak można wykorzystać rzeczy z torby. – A do czego jest łańcuch?
– Żeby podporządkować sobie demony, z którymi nie mam umowy – skrzywił się Kreol. – Niemiła sprawa.
– A jakie masz zaklęcia? – Van nie chciała się odczepić.
– Różne!
– Ale jakie?
– Długo by wymieniać… – Mag zmarszczył brwi. – Znajdę trochę czasu, przepiszę moją księgę na pergamin, wtedy zobaczysz…
Co, można będzie poczytać? – zdziwiła się Vanessa. – Słyszałam, że czarnoksięż… oj, przepraszam, magowie nikomu nie opowiadają o swoich tajemnicach. I co, każdy może tak po prostu przeczytać zaklęcie, a ono zadziała?