Walter Jon Williams
Aristoi
Z podziękowaniami i wyrazami wdzięczności dla Sage Walkera, Rebecki Meluch, Williama F. Wu, Melindy Snodgrass, Pati Nagle, Sally Gwylan, Pat McGraw, Salomona Montoya, Karen McCue, Billa Packera, Laury J. Mixton, Judith Tarr.
UWAGA AUTORA
Zachęcam czytelników, by obce wyrazy, zawarte w tej książce, wymawiali jak im się podoba. Ci jednak, którzy lubią zabawy słowne, mogą wziąć pod uwagę kilka rzeczy. Znaki akcentu oznaczają akcent sylabowy. Therápontes ma akcent na drugiej sylabie, skiagénos na trzeciej. Pozioma kreska nad ostatnią samogłoską w niektórych słowach (daimōn, therápōn) oznacza długą samogłoskę. Proszę zwrócić uwagę, że w liczbie mnogiej (daimones, therápontes) samogłoska staje się krótka.
Słowa chińskie mają transkrypcję pinyin, nie Wade’a-Gilesa i w związku z tym należy je mniej więcej wymawiać z angielska. Są jednak dwa wyjątki: Zh w imieniu „Zhenling” należy wymawiać jak „dż” w słowie „dżem”, a słowo qi wymawiamy jak „czii”.
Na koniec chciałem zaznaczyć, że Aristos i Aristoi mają akcent na pierwszej sylabie.
OD TŁUMACZY
W oryginale książki jest kilkanaście wyrazów greckich, od których Autor tworzy liczbę mnogą, stosując zasady obowiązujące w języku greckim, np. Aristos — Aristoi, Therápōn — Therápontes, daimōn — daimones itp. W polskim tłumaczeniu należałoby te rzeczowniki liczby mnogiej odmieniać przez przypadki: daimones, daimonesów, o daimonesach itp.
Ponieważ wyraz ten oznacza po prostu demona, taka odmiana wydała nam się sztuczna. Podobnie sztucznym chwytem byłoby zastosowanie greckich form w przypadkach zależnych. Dlatego zastosowaliśmy w stosunku do tych rzeczowników odmianę polską: daimony, daimonów, o daimonach itd. Usuwaliśmy jednak w liczbie mnogiej, tak jak chce Autor, kreskę nad o. Pragnąc zachować pewne elementy stylizacji autora, zrobiliśmy jeden wyjątek: pozostawiliśmy grecką liczbę mnogą rzeczownika Aristos — Aristoi i jego rodzaj żeński Ariste zgodnie z zasadami języka greckiego.
Słowa Aristoi i Ariste pozostawiliśmy nieodmienne, choć w greckim odmieniają się one przez przypadki.
1
POGROMCA ZWIERZĄT:
Na Promocji, co pięć, siedem lub dziesięć lat, Aristoi bawili się w Persepolis. Głównie bawiło ich przebywanie w swym towarzystwie.
W Świecie Zrealizowanym, Persepolis było interesującym artefaktem. Stopniowo przechodziło w „Persepolis” — miejsce rzeczywiste; dzięki wytworzonym przez elektroniczne złudzenia głębiom i wieżom stawało się wiecznozmiennym, wiecznotrwałym, pączkującym wielowymiarowym snem.
Persepolis-miasto odtworzono według oryginalnego planu perskiej metropolii i osadzono je w dolinie, gdzie spotykały się, także odtworzone, rzeki Pulvar i Kor. Tu właśnie umieszczono je jako symboliczną stolicę zrekonstruowanej Ziemi2. Miasto zamieszkane było tylko przez kilka dni w roku, gdy Pan Wengong, najstarszy z Aristoi, zwoływał Sesje Terrańskie. Zza Grodu Stu Kolumn wyłaniał się Kuh-e-Rahmat, Góra Miłosierdzia; jej szare zbocza kontrastowały z dominującymi w mieście kolorami: złotym, cynobrowym, turkusowym i kości słoniowej. Obok wyciosanych w zboczu góry grobowców królów achaemenidzkich spoczywali liczni Aristoi, złożeni w stolicy blisko potomków Kuaisha Wielkiego, których słabe dusze powinny — według powszechnej opinii — być zaszczycone nowym towarzystwem. Na szczycie góry, otoczony cyprysowym zagajnikiem, stał złoty monument zaginionego Kapitana Yuana, miejsce hołdów i modlitw.
Persepolis-sen, było miejscem znacznie bardziej interesującym. Większość odwiedzających je ludzi przybywała tu nie we własnym ciele, lecz przez oneirochronon, i dwa pałace nakładały się na siebie, tworząc skomplikowaną i trudną do ogarnięcia konstrukcję. Archonci i senatorowie Ziemi2 kroczyli po korytarzach, dysputując z ludźmi dla innych niewidzialnymi. Korytarze, w rzeczywistości kończące się ślepo, w świecie oneirochronicznym miały drzwi i odgałęzienia. Prowadziły do pałaców, dominiów, grot i fantazji, które nie istniały na Ziemi2 ani nigdzie indziej, ale stanowiły specjalne siedziby oneirochronicznych Aristoi, których ciała od wieków znajdowały się w grobie. W pałacach mieszkańcy tańczyli, prowadzili dyskusje, ucztowali i kochali się — od dawna istniała wśród nich rywalizacja w tworzeniu dla siebie wzajemnie najbardziej oszałamiających wrażeń zmysłowych, rozkosznych nierealności bardziej zaskakujących, bardziej „prawdziwych” niż wszystko, czego mogli doświadczyć w postaci cielesnej.
Do Persepolis-snu przybył Gabriel. W głowie brzęczały mu natrętne demony, ale trzymał je na wodzy.
Gdyż Persepolis to miejsce, gdzie demony, na równi ze snami, były wspólne.
Kilka dni przed przybyciem do Persepolis, w migoczącym przedświcie na Illyricum, Gabriel jak duch prześlizgiwał się przez ogrody. Woń pachnideł znaczyła jego ścieżkę, nasycając nieruchome powietrze. Czasami miał ochotę pozostać po prostu samym sobą: jego daimony spały lub zajmowały się własnymi sprawami, a wszystko wokół tchnęło spokojem, doskonałością tego właśnie ogrodu, który Gabriel założył w oneirochrononie, zanim wytworzył go w Świecie Zrealizowanym.
Prostokąty baterii słonecznych umieszczonych na Rezydencji, Galerii z Czerwonej Łąki i Jesiennym Pawilonie odznaczały się na tle ciemnego jeszcze nieba, zaczynały chwytać pierwsze promienie poranka na warstwy matowoczarnego fotoczułego polimeru przetkanego czystym złotem.
Manfred, angielski bulterier, dreptał bezgłośnie przy nogach Gabriela, ciesząc się na swój sposób porankiem, ogrodem i pachnidłami. Terier, z implantem pielęgniarki, za kilka chwil miał asystować Gabrielowi przy drobnej operacji.
Gabriel wspiął się po chmurzastych, opałowych stopniach Jesiennego Pawilonu i wszedł do środka. Zwrócony ku wejściu usiadł na ławce z czarnej miękkokrystalicznej ceramiki. Tworzywo, reagując na ciepło ciała, poddało się i dostosowało do kształtu człowieka. Manfred skulił się u jego stóp i ziewnął. Gdzieś w pobliżu ranny ptak odezwał się niepewnie.
— Otworzyć — powiedział Gabriel.
Okiennice rozsunęły się bezgłośnie, wpuszczając perłowy świt. Kwietne wonie przeniknęły do wnętrza cichego budynku. Jesienny Pawilon zawierał pomieszczenia zaprojektowane przez pierwotne daimony Gabriela. Ta ośmioboczna komnata zawdzięczała swój wystrój Horusowi. Jej ściany pokrywała ceramiczna mozaika z Warsztatów Illyriańskich w kolorach osikowożółtym i klonowopurpurowym, przedstawiająca sceny żniwne z okresu przedindustrialnego. Dobrotliwa Demeter przyglądała się pracom polowym z plafonu osadzonego w klasycznym rokokowym gipsowym fryzie. Bezpretensjonalne stoły pod oknami wykonano z kutego żelaza. W antycznych wazach umieszczono suche bukiety, które drgały w nie istniejącym wietrze.
Na ścianie wisiał olejny autoportret Horusa — skupiona twarz Gabriela niezwykle smutna i zrównoważona, burza krętych miedzianych włosów, lekko zmarszczone brwi. Horus aprobował to, na co patrzył. Zadziwiający błękit tęczówek oczu oryginału był na portrecie nieco przygaszony, a mongolskie fałdy wokół oczu — oznaka mądrości — podkreślone.
Gabriel, napawając się widokiem, obserwował, jak wirująca kula wprowadza do ogrodu poranek. Dotyk fotonów sprawiał, że z walcowatych kwiatostanów dziewannopodobnych roślin wystrzeliwał pyłek. Dryfujące cząsteczki żarzyły się w świetle wschodzącego słońca.