— Nazywam go „Reno” i działa jak maszyna. Uważam, że to inspirujące… i tak mam dużo osobowości.
— Moje nazywa się Caroline. Nadałam mu nawet wygląd: przypominałoby moją siostrę, gdybym miała siostrę. Jesteśmy w wielkiej przyjaźni. — Spojrzała na chłopca. — Ciekawe, jak on nazwie swoje reno. Śmierć?
Gabriel ujął ją za rękę.
— Jeśli chłopak będzie rozsądny, nada mu imię na cześć dostawczyni. Reno Zapłoniona Róża.
Clancy mocniej zacisnęła swą dłoń na jego dłoni. Trzymał jej rękę, dopóki siły witalne chłopca nie wzmocniły się i objawy choroby zaczęły ustępować.
Clancy odwołała zamówienie na pakiet nano i Gabriel — skoro już tu przyszedł — odwiedził innych pacjentów na oddziale. Załamanie, zwane chorobą Doriana Graya, było wstrętnym sposobem umierania, pomijając wypadki, samobójstwa czy coś równie rzadkiego, jak zakażenie pałeczkowcem. W przypadku załamania każda komórka ciała buntowała się nagle przeciw procesowi reprogramowania, który gwarantował jej młodość. W ciągu jednej nocy rozwijały się nowotwory, organy wewnętrzne całkowicie zawodziły, sieć neuronowa i mięśnie zanikały. Nie do wyleczenia, nie do powstrzymania. Załamanie było przynajmniej miłosiernie szybkie, trwało najwyżej parę dni. Kuracja polegała na tym, by stworzyć pacjentowi jak najlepsze warunki. Wcześniej czy później, Załamanie dosięgało wszystkich. Można by sądzić, że jest ono wynikiem jakiegoś chaotycznego procesu w organizmie, gdy wszystko naraz, wytrącone ze stanu równowagi, zmierzało do dziwnego atraktora gwałtownego rozkładu. Jednak większość ludzi dożywała trzeciego stulecia, nim dopadało ich Załamanie, a kilku szczęśliwców, na przykład Pan Wengong, żyło już drugi tysiąc lat.
Było to lepsze, mimo wszystko, niż zaniechanie reprogramowania.
Gabriel zebrał się w sobie i zainteresował się chorymi, choć nie był to widok przyjemny. Jeden z pacjentów leżał w śpiączce, bliski śmierci, inni jednak byli rozbudzeni i świadomi. Gabrielowi ścisnęło się serce, gdy chory, rozpoznawszy go, próbował z wysiłkiem przyjąć Postawę Poważania. Gdy Gabriel przekazywał chorym powitalny pocałunek, przypomniał sobie śmierć własnego ojca.
Cichym głosem zapytał umierających, czy jest im wygodnie. Nie narzekali. Lekarstwa przynosiły im ulgę w cierpieniach, a ich umysły podróżowały przeważnie w oneirochrononie, gdzie mogli spotkać się ze swymi bliskimi, i żadna ze stron nie musiała oglądać, co się dzieje z ich ciałami. Gabriel życzył im spokoju, po czym udał się na rozmowę z rodzicami chłopca, których Clancy właśnie powiadomiła, że kryzys minął.
Przybyło ich siedmioro. Życie ludzkie trwało przeciętnie — zgodnie z danymi Hiperlogosu — 355,8 lat, a przestrzeń życiowa ludzkości rosła jedynie wraz z powiększaniem się zastępów Aristoi, konieczne więc było ograniczenie populacji. Jednym z powodów, dla których do Gabriela zgłaszało się kiedyś tylu ochotników do kolonizacji jego domeny, była obietnica, że każdemu będzie przyznane prawo posiadania jednego dziecka. Teraz Gabriel nadal pozwalał, na wzrost liczby ludności, lecz w wolniejszym tempie. Zastosował pewne rozwiązania socjotechniczne obowiązujące w innych domenach. Powszechne były kolektywne rodziny: dorośli zgadzali się ponosić trudy i koszty wychowania dziecka w zamian za dzielenie związanych z tym radości. Niektórzy nawet posuwali się do tego, że samo dziecko czynili kolektywnym — każde z prawnych rodziców przekazywało mu część swych genów. W ten sposób rozwijającej się psychice dziecka poświęcano bardzo dużo uwagi, co czasami nie było dla niego korzystne.
Podchodząc do rodziców, Gabriel spostrzegł, że na ich twarzach ulga walczy ze zdumieniem.
— Przyszedłem odwiedzić waszego… — Reno podpowiedziało imię. — Krishnę. Doktor Clancy mówi mi, że chłopiec wyzdrowieje i wstanie na Festiwal Latawców. Oboje byliśmy bardzo zaniepokojeni.
Deszcz po Suszy postarał się, aby twarz Gabriela wyglądała promiennie i szczerze. Naprawdę troszczył się o dziecko, ale, ponieważ był Aristosem, ta rozmowa miała w pewnym stopniu charakter polityczny. Deszcz po Suszy, nieszczery i bezlitośnie obojętny, był najlepszym politykiem, jakiego Gabriel znał.
Zaskoczona rodzina zaczęła coś mamrotać. Trzej winowajcy nadal mieli na sobie wakacyjne stroje. Na chwilę Gabriel przybrał surową minę i powiedział im, że nie powinni ignorować pierwszych objawów, potem rzucił kilka uwag na temat wartości, jakie ma życie dziecka, i pożegnał się szybko.
Zaczyna się od troski, a kończy na polityce, pomyślał Gabriel, układając sobie poemat. Tak od opieki przechodzimy do rządzenia, dodał w duchu.
Clancy postanowiła pozostać przy łożu Krishny. Gabriel pocałował ją i samochodem pojechał do Rezydencji.
Spał przez trzy godziny, musiał więc być naprawdę zmęczony. Domowe reno poinformowało go, że Clancy śpi w Goździkowym Apartamencie. Zostawiła wiadomość, że Krishna czuje się dobrze. Gabriel ubrał się, poszedł do swego gabinetu, zjadł tam posiłek, siedząc przy swym biurku wykonanym w stylu Ludwika XV. Załatwiał różne sprawy aż do srebrzącego okna świtu, kiedy to Quiller, jego tykowaty sekretarz, przekazał mu wiadomość, że przyszedł Rubens.
Gabriel zakończył załatwianie spraw i przez chwilę zastanawiał się, po co naprawdę Rubens tu przybył. Czy to intryga, spisek, czy coś jeszcze innego. A może zabójstwo? — zaświtały mu podejrzenia. Odrzucił je jednak. Cressida posłała Rubensa w swym własnym jachcie. Gdyby miała mordercze zamiary, na pewno nie zostawiałaby tego rodzaju poszlak.
A jednak Gabriel dyskretnie przeskanował gościa, sprawdzając, czy nie ma broni i dopiero wezwał: najpierw niektóre swoje daimony, potem samego Rubensa.
Wysłannik Cressidy, mężczyzna o oliwkowej skórze, ustabilizował swój wiek biologiczny na trzydziestkę. Na karku miał otwory skrzelowe, gaiki oczne przykrywały trzecie powieki jak u kota. Gabriel zauważył też modyfikacje do środowiska podwodnego, jednak nie tak radykalne jak w przypadku Asteriona. Rubens ubrany był w praktyczny niebieski mundur, jaki nosili ludzie w służbie Cressidy. Jego zachowanie i mowa ciała były uprzejme, lecz bez przesadnego wyrafinowania.
Gabriel pocałował go na powitanie.
— Przespacerujesz się ze mną? — zaproponował. — Ranne światło jest bardzo piękne.
Rubens ostrożnie przytaknął.
— Jak sobie życzysz, Aristosie.
Prawa, ukryta przed gościem, dłoń Gabriela uformowała mudrę, otwierającą prywatne przejście do galerii łączącej pokoje z jego apartamentami. Gabriel wziął Rubensa za rękę. Brokat zaszeleścił. Ruszyli galerią. Czekał tam Manfred — jeśli miał to być obrzydliwy spisek, Gabriel wolał, by pies o diamentowych zębach z usypiającą śliną, znajdował się w pobliżu. Gabriel poprowadził Rubensa ze szklanego atrium do ogrodów, a bulterier podążył za nimi. Trzecie powieki Rubensa częściowo przesłoniły gałki oczne, chroniąc go przed jasnym porannym światłem. Augenblick i Deszcz po Suszy brzęczeli w głowie Gabriela, a w tle podejrzliwie unosił się Mataglap, na wszelki wypadek, gdyby w tej sprawie, mimo wszystko chodziło o jakieś gwałtowne rozwiązania.