Wylądował na skalnym tarasie dwieście metrów poniżej grobowca. Podchodził zygzakowatą dróżką. Było mroźno, z ust wydobywała mu się biała para. Cieszył się, że ma na sobie ciepły kożuszek. Na niebie świeciły gwiazdy i mknął jeden lodowato-krystaliczny księżyc. Poniżej, nad niewidzialnym światem, rozciągały się warstwy opalizujących chmur.
Grobowiec był skromny — do wnętrza wchodziło się między doryckimi kolumnami, na których wspierało się proste nadproże. Matka Gabriela wolałaby coś bardziej okazałego, ale on zaprojektował niewielki grób w miejscu trudno dostępnym, by wyznawcy kultu nie mogli tu przychodzić całymi tłumami.
A jednak tu byli. Gabriel słyszał muzykę, która zaczynała grać w momencie, gdy ktoś wchodził do wnętrza. Na lądowisku nie widział żadnego środka transportu, więc ludzie ci albo podeszli zboczem góry, albo ktoś ich tu podwiózł.
Podszedł do wejścia, stąpając cicho w swych miękkich butach, i uruchomił skaner podczerwieni, który miał zaimplantowany w oczach, jako jedyny ich nieorganiczny element.
Wewnątrz znajdowały się dwie osoby. Jedna z nich, ogorzała kobieta w białej przepasce na biodrach, medytowała, siedząc po turecku. Druga osoba leżała owinięta w śpiwór.
Elektroniczna dyfuzja Gatesa. Utworem tym dyrygował kiedyś ojciec Gabriela.
Gabriel wszedł szybko do środka, omijając ostrożnie złożone w ofierze kwiaty, pieniądze, święte obrazy i jedzenie. Przez oneirochronon wydał rozkaz otwarcia wewnętrznych drzwi.
Ogorzała kobieta znajdowała się w głębokim transie. Nie dała żadnego znaku, że dostrzega Gabriela. Natomiast ze śpiwora poderwała się głowa. Gabriel czuł, że ta osoba próbuje zaspanymi oczyma dostrzec, co się dzieje.
Wewnętrzne drzwi otworzyły się cicho. Gabriel przeszedł przez nie i zamknął je za sobą. Osoba w śpiworze pomyśli prawdopodobnie, że wszystko było snem.
W zimnej górskiej grocie pojaśniało. Szron na ścianach iskrzył się jak odległe galaktyki. W tym pomieszczeniu też grała muzyka. Stała tu mała ławeczka, prosty drewniany stół, leżały narzędzia i kawałek kości. Trumnę, wykutą w litej skale, umieszczono w niszy. Nad nią widniał napis po grecku, cytat z Ajschylosa: „Miły jest żal, dobrze zakończony”.
Dla Gabriela żal się jeszcze nie zakończył.
Wissarion Simonowicz Kamaniew, pierwszy ojciec Gabriela, był kompozytorem i dyrygentem. Osiągnął rangę Therápōna Hextarchōna głównie dzięki dobrej woli Dorothy St John, która niedługo przed jego śmiercią promowała go o dwa stopnie. Gabriel podejrzewał, że była to z jej strony grzeczność oddana synowi promowanego.
Wissarion nie miał szczęścia. Utalentowany, ale w niewystarczającym stopniu, otoczony był zawsze — jak sądził Gabriel — przez ludzi bardziej niż on utalentowanych lub bardziej zdecydowanych. Jednym z nich okazał się jego własny syn. Skomponował jednak kilka ciekawych utworów, a dzieła innych twórców interpretował może konwencjonalnie, lecz z niezwykłą pieczołowitością.
Był drugim mężem Vashti. Zaanektowała go jako osoba dość młoda, w okresie gdy marzyła o rozwinięciu swych muzycznych talentów. Wissarion trwał przy niej dłużej niż inni — prawie jedenaście lat. Gabriel musiał przyznać, że ojciec próbował usilnie, choć bezskutecznie, utrzymać to małżeństwo. Na próżno. W końcu zabrał Gabriela i uciekł do innej domeny. Była to decyzja korzystna dla syna. Porzucił jednak zawód dyrygenta, co katastrofalnie odbiło się na jego możliwościach awansu. Stracił ponad dwadzieścia lat swej kariery, a jak się okazało, nie mógł już sobie na to pozwolić.
Gabriel usiadł na ławce. Muzyka wibrowała w jego nerwach. Podniósł długą białą kość i ustawił palce na otworach, które przedtem w niej wyciął. Wspominał ojca zmarłego na Załamanie w wieku stu dwudziestu czterech lat.
Uniósł kość do ust i zadął. Wydobył wysoki, ostry, głośny dźwięk, który zwyciężył z rozbrzmiewającym tu postrzępionym elektronicznym nagraniem. Ustawił palce w inny sposób i ponownie zadął. Intensywnie myślał o ojcu — łagodny, kochający, wspierający, nieco zagubiony i bezradny człowiek. To, że Gabriel osiągał sukcesy, pomagało mu, dodawało pewności siebie.
Gabriel zmarszczył czoło i ponownie zadął. Wziął mały nożyk. Zawahał się, czując na palcach dotyk zimnego metalu. Powinien pograć trochę na instrumencie, rozgrzać go, nim zacznie dokonywać zmiany.
Polecił, by muzyka w pomieszczeniu przestała grać. Nadal słyszał słabe dźwięki dochodzące z przedsionka. Pograł jeszcze przez chwilę na kostnym flecie, aż instrument rozgrzał się pod jego dłońmi. Potem ujął nóż i wyciął fragment z kości udowej swego ojca. Zagrał — tym razem dźwięk spodobał mu się bardziej.
Skomponował utwór na flet kostny, pieśń żałobną na cześć Wissariona na instrument z kości udowej Wissariona. Ojciec byłby zadowolony, że jego szczątki stały się muzyką, powołaną do życia jak Atena z ciała Zeusa, pomyślał Gabriel.
Wspomnienia o ojcu zalały mu serce. Tamtych dwoje w przedsionku wierzyło, że Gabriel jest bogiem — on nie musiał wierzyć w swą boskość, żeby szanować i wielbić swego ojca. Znowu poprawił otwór fletu. Wymierzył starannie i wziął wiertło. Pracował z rozwagą, powoli, czysto. Na stół sypał się drobny pył. Kość udowa była ciepła w dotyku, wibrowała pod wpływem muzyki. Gabrielowi przychodziły do głowy pomysły różnych kompozycji. Pomyślał o utworach na flet Tunku Iskandera. Podniósł do ust kościany instrument i zagrał kilka tonów. Nadaje się, pomyślał.
Przebywał tu jeszcze godzinę. Na zewnątrz nastał świt. Wydobył z instrumentu ostatnie przeciągłe nuty, odłożył kość, zebrał przybory.
Nigdzie się przecież nie śpieszył.
Wstał, pożegnał się z ojcem, otworzył drzwi i wyszedł z wewnętrznej komnaty.
Teraz rozbrzmiewał tu utwór Handla. Ogorzała kobieta nadal głęboko pogrążona w medytacji, nie wiedziała o obecności Gabriela, nie wiedziała o cieknącym jej z nosa katarze. Najprawdopodobniej należała do adeptów tumo — sztuki utrzymywania ciepła przez wewnętrzny żar i medytację. Drugi pielgrzym — młody mężczyzna okryty szczelnie grubą kurtką z kapturem — siedział na ławce i jadł śniadanie z samorozgrzewającej się tacy.
Ujrzał Gabriela i oczy mu się rozszerzyły. Padł na kolana, oddając pokłon, uderzył z czcią czołem w marmurową podłogę.
— Poranna Gwiazdo! — mamrotał. Ponownie walnął w podłogę. Gabriel skulił się zażenowany.
— Dziecię Chwały! — Nowe walnięcie.
— Spocznij — powiedział Gabriel z obawy, że chłopak uszkodzi sobie mózg. Biedaczysko, na pewno nie miał go za wiele.
Gabriel stąpał wśród rozłożonych na podłodze wotów. Co, według ludzi, ojciec miałby robić z tym wszystkim? Wyszedł na zewnątrz; podeszwami miażdżył rozsypany ryż.
Nad warstwą kotłujących się chmur wisiało słońce. Samotne szczyty gór, pokryte białą siecią, piętrzyły się nad parującą doliną. W sercu Gabriela dźwięczała przeciągła nuta kostnego fletu.
Dobrze wybrałem to miejsce, pomyślał.
Na impulsach częściowo ujarzmionej grawitacji Gabriel poleciał do Warsztatów Illyriańskich. Pół kontynentu, dziewięćset illyriańskich mil morskich, przebył w dziesięć minut, wliczając w to czas startu, nieruchomego wiszenia i lądowania. Warsztaty, stojące w zielonej dolinie, mieściły się w żółtym budynku o czarnych fotoczułych mansardowych dachach. Tego dnia były zamknięte, ale Gabriel wszedł do wnętrza, korzystając z priorytetu Aristosa. Kilku rzemieślników pracowało tam o wczesnej porze — a może była to dla nich późna pora. Zdziwili się, zobaczywszy Gabriela buszującego w środku. Zamierzał znaleźć jakiś stosowny prezent, który Rubens mógłby przekazać Cressidzie, ale w końcu kupił również kilka innych przedmiotów.