Выбрать главу

— Wkrótce wyjeżdżam — oznajmił Gabriel. — Na rok, może trochę dłużej. Daleka podróż kosmiczna w celach badawczych.

— Nie znosisz podróży kosmicznych. Nie spotkałem nigdy tak kiepskiego podróżnika jak ty.

— Nie jestem aż tak zły.

— Jesteś, jesteś. Nienawidzisz przebywać w zamknięciu. — Marcus zamyślony jadł omlet. — Oczywiście jadę z tobą.

— Nie wiem, czy byłoby to stosowne.

Marcus pochylił się na krześle. W jego oczach odbijały się tęcze wodospadu.

— Dlaczego? Bo będzie tam Clancy? Lubię doktor Clancy. Codziennie rozmawiamy ze sobą. Znakomicie się rozumiemy.

— Na tym statku będziemy pracować z nano. A ty nie jesteś specjalistą w tej dziedzinie.

— Właśnie nad nano muszę pracować, by przygotować się do egzaminów. Przekonywałeś mnie, że powinienem powtórnie do nich przystąpić. Gdy nauka stanie się zbyt nużąca, mogę zająć się własną pracą.

— Ponadto — ale proszę, nie rozpowiadaj tego — jest to ryzykowne. Tam, gdzie jedziemy, może być niebezpiecznie.

— Tu też jest niebezpiecznie — odparł Marcus.

Nerwy Gabriela odezwały się zimnym dźwiękiem. Spojrzał uważnie na Marcusa.

— Co do ciebie dotarło?

Marcus uśmiechnął się tajemniczo.

— Nic szczególnego. Ale chcesz zostawić mnie tu na Illyricum z twą matką, Gabrielu. Wydzwania do mnie dwa, a nawet trzy razy dziennie i namawia, bym przeniósł się do świątyni, gdzie mogłaby się zająć mną i naszym dzieckiem.

— Prosiłem ją, by zostawiła cię w spokoju.

— Zaczęła naciskać, gdy tylko sprowadziłem się do Fali Stojącej. Nie zamierza zrezygnować.

— Moje pozostałe dzieci jakoś jej uniknęły — oświadczył Gabriel, jedząc omlet. — Nasze też jej uniknie.

— Powiedziałem domowemu reno, by nie przyjmowało od niej telefonów. Ale teraz ludzie znoszą wota pod bramę frontową. Co mam robić z tymi gratami?

— Każ wszystko uprzątnąć robotom.

— Część z tych rzeczy jest wartościowa.

— Przekaż na jakiś dobroczynny cel. Lub odeślij do mojej matki.

— Wolałbym stąd zwiać do chwili urodzenia dziecka. Z lekarzem i pozostałymi rodzicami dziecka.

Gabriel spojrzał na Marcusa. W powietrzu unosił się śpiew ptaków.

Nigdy nie potrafił odmówić ludziom, którzy mieli do niego uzasadnione prośby. Marcus miał rację — Gabriel nie znosił podróży kosmicznych, nienawidził zamknięcia, tego nierzeczywistego komfortu w oneirochrononie, który jako nierealny, stanowił małe pocieszenie. Dzięki Marcusowi czas mógłby płynąć szybciej.

Ponadto Marcus terminował ostatnio u Saiga, więc jego doświadczenie może się przydać.

— Postaram się zapewnić ci jak największe bezpieczeństwo oznajmił.

Gabriel szybował przez bezkresne aksamitne głębie przestrzeni oneirochronicznej. Ponad nim, atomisko na atomisku, rozciągała się długa spleciona tkanina horusowej maszyny. Skorupy elektronowe jeżyły się jak luminiscencyjne planety, kodowane barwą według stanów swej energii; fotony, wymieniając energię elektromagnetyczną, brzęczały jak szerszenie; kwarki zmieniały położenie, tańcząc jakby w balecie w sercach atomów.

Nowe pasożytnicze nano gotowe było do wypuszczenia w zamieszkałą przez ludzi przestrzeń i Gabriel zamierzał je wypuścić. Przedtem jednak chciał sobie zapewnić jak największe bezpieczeństwo.

Tę część zadania traktował z największą uwagą. Co sześć miesięcy ogłaszał w swej domenie Dzień Nano. Dokonywał wówczas przeglądu prac wszystkich projektantów nano, nim udzielił pozwoleń i przyznał patenty. Sam przeprowadzał symulacje, obserwował, jak materiał rośnie, potem pogrążał się w symulację i obserwował, jak nanomechanizmy pracują, jak atomy się przestawiają, rekombinują, łączą. Interweniował brutalnie — wprowadzał zakłócenia kwantowe, które zmuszały nano do mutacji i przyjęcia form trudniejszych do opanowania. W każdym projekcie znajdował defekty — słabości ujawniały się zwykle przy przejściu z jednego stanu do innego, gdy jeden zestaw nano kończył swoje zadanie i miał przybrać inną formę lub się rozpuścić. Wtedy Gabriel dokonywał zmiany programu — przedłużał istnienie nano ponad zaplanowany okres trwania lub powodował, że nano szalało. Napadał każdą strukturę specjalnymi artyfagowymi nano atakującymi, które wytworzono od czasu zagłady Ziemi1, by zapobiec rozszalałym mutacjom tego materiału. Potem porównywał swoje wyniki z zachowaniem znanych, zarejestrowanych już nano, o udowodnionych zabezpieczeniach i podobnych funkcjach.

Nawet intensywne manipulowanie rzadko prowadziło do zdziczenia nano. Już dawno rozpoznano wszelkie słabości i wbudowano zabezpieczenia w oprogramowaniu nadzorującym nowe, spoczywające w pojemnikach Kam Winga nano. Często jednak ujawniały się inne niedostatki i wady.

W przypadku swego obecnego projektu, Gabriel wykazywał szczególną ostrożność. Podczas swego działania, maszyna Horusa miała być stale narażona na intensywne promieniowanie słoneczne.

Powinna wobec tego uzyskać należytą ochronę przed promieniowaniem. Było to konieczne zarówno dlatego, by zapewnić jej funkcjonowanie, jak i zapobiec mutacji w mataglap.

Horus skonstruował dodatkowe zabezpieczenie — krytyczne części maszyny łatwo wiązały się z tlenem.

Gdyby któraś z maszyn spadła w atmosferę zamieszkanej biosfery, aktywne części maszyny utlenią się w ciągu paru minut i staną się zarówno bezpieczne, jak i bezużyteczne. Żadne działające nano nie przeżyje długo poza kosmiczną próżnią.

Gabriel, lecący przez symulację niczym anioł przez nowo wykluty kosmos, był bardzo rad ze swego dzieła.

Następny krok to przeprowadzenie testów na Pyrrho.

Z zadowoleniem oznajmił matce, że ani on, ani żaden z jego daimonów nie pojawi się na Rytuałach Inanna. Wyrusza w podróż i jest niezwykle zajęty.

Vashti wyraziła dezaprobatę dla tego nagłego pomysłu. Podejrzewała w tym jakąś zmowę. Podróż z Marcusem, Clancy i nie narodzonym dzieckiem uważała za spisek przeciw sobie.

Gabriel wiedział, że matka będzie wściekła, dopóki się nie dowie, o co tu chodzi.

Będzie ogromnie rozczarowana, gdy wreszcie zrozumie, że to nie ona jest centralnym punktem, lecz że zadanie Gabriela dotyczy czegoś tak mało ważnego jak los rasy ludzkiej.

— Płomieniu, panuje ogólna opinia, że zwariowałeś — mówiła Dorothy St John.

Przechodząc do zakątka Cressidy, Dorothy St John przyjęła mniej więcej swą własną postać — niewielkiej umięśnionej kobiety o czarnych włosach i miedzianej skórze. Skarabeusz z drogocennych kamieni — w jakiego się kiedyś przeobraziła — teraz w postaci broszki przypięty był do jej sukni. Oparła się o kominek i oglądała portrety.

— Na przykład Astoreth sądzi, że opanował cię jakiś daimōn, albo że przewróciło ci się w głowie od tego kultu twej osoby i uważasz, że jesteś bohaterem swojej opery. Albo że udało ci się samemu zwariować. W zasadzie przychyla się do tych trzech poglądów równocześnie. Rzekłabym, że to dla niej typowe. — Uśmiechnęła się porozumiewawczo. — Może jest po prostu zła na ciebie i Cressidę, że odciągacie powszechną uwagę od planów jej radykalnych reform.

— A jaki jest twój własny pogląd? — pytał Gabriel, odchylając się na miękkiej wytartej poduszce w bambusowym fotelu.