Gabriel zatrzymał symulację. Stworzył Louise i innych bohaterów opery w oneirochrononie, stosując nowoczesne programy i metody modelujące sylwetkę psychiczną. Poszukiwał odpowiedzi. Nie znalazł.
Mógł rozmawiać z Louise, z Lulu, z Pabstem, ze wszystkimi. Nawet fikcyjne kreacje miały swe charaktery, mogły odgrywać sceny między sobą.
Nie potrafiły jednak sprawić Gabrielowi żadnej niespodzianki.
Wrócił do Lulu, żywiąc nadzieję, że coś lepiej zrozumie. Nie udało mu się, znalazł po prostu jeszcze jeden sposób na zabijanie nudy.
Przegnał Louise i całą resztę. Przestał myśleć o muzyce. Na jego kolanach chrapał Manfred.
Gabriel spojrzał na filcowe kilimy i uświadomił sobie, że ma ich dosyć.
Zmiana wystroju pomieszczenia zajęła następne pół dnia.
Przez pokrytą bielą równinę pędziła trojka. Pod jaśniejącym lazurem nieba rozciągały się wiecznie zielone lasy. Zimne powietrze drażniło policzki Gabriela, niczym miłosna pieszczota. Miał na sobie futro i czapkę, i było mu wspaniale ciepło. Śnieg trzeszczał pod płozami, na uprzęży pobrzękiwały dzwoneczki — Gabrielowi przypominało to dzwoniące koraliki, które wplatał we włosy Clancy.
Zhenling, ubrana w sobolowe futro i czapkę, siedziała obok, niedźwiedzia skóra okrywała ich oboje. Ręka Zhenling była ciepła jak grzanka. Gabriel nie widział twarzy woźnicy siedzącego na koźle, spostrzegł jednak jego białe wąsy wystające na wysokości uszu.
— Dziękuję — powiedział. — Tak miałem dosyć moich pokojów, że całkowicie zmieniłem ich wystrój tylko po to, by mieć przed oczyma coś innego.
— Odwiedź mnie w Zamku Eiger — rzekła Zhenling. — Zamierzam wejść na Mount Trasker drogą klasyczną. Możesz się przyłączyć.
— Może innym razem, Madame Soból. Obecnie zajmuje mnie pokonywanie góry nieoznaczoności kwantowej.
— Madame Soból? — Z zadowoloną miną przesunęła swobodną dłonią po sobolowej czapce. — Dosyć mi się podoba to imię.
— Weź sobie, jest twoje.
Twardy śnieg chrupał teraz pod płozami. Przed sobą mieli zamarznięte jezioro, na drugim jego krańcu stała biała dacza z wieżą zwieńczoną dachem w kształcie makówki.
— Mam nadzieję, że podoba ci się ta przejażdżka — powiedziała Zhenling. — Przypuszczalnie twoi przodkowie Kamaniewowie zabawiali się w ten sposób.
— Ci, którzy przeżyli najazd twoich przodków z pustyni Gobi. — Spojrzał na białe pagórki. Słońce świeciło tak jasno, że wydawało się, iż śnieg płonie. — Wyjazd na wieś to wspaniały pomysł — powiedział. — Chyba zawsze spotykamy się w rozmaitych symulacjach wnętrz.
— Sypialnie stają się dla nas za ciasne — odparła.
Ciemne oczy Zhenling patrzyły spod długich rzęs i Gabriel poczuł w piersiach ogniste pulsowanie. Wsunął rękę pod jej sobolowe futro — poczuł ciepłe ciało, napięte mięśnie, wzniesioną pierś układającą się w jego złożonej dłoni jak ptak w gnieździe.
Oparł się pokusie, by spojrzeć na woźnicę. Niech ta oneirochroniczna postać symbolicznie przypomina Saiga czy innego podsłuchiwacza naruszającego Pieczęć, pomyślał.
— Ja również potrzebuję teraz rozrywki — oznajmiła Zhenling. Przeciągnęła się rozkosznie pod jego dotykiem. — Greg wyruszył dziś rano. Ma się uczyć u Han Fu.
— Doprawdy? — powiedział Gabriel, przesuwając rękę w dół po jej gładkim boku.
Udawał. Doskonale wiedział, że Gregory Bonham, małżonek Zhenling, opuścił laboratoria Fiołkowy Jadeit i Tienjin z zamiarem terminowania u Aristosa Han Fu. Bonham pozostawał legalnym małżonkiem Zhenling, ale od lat konsekwentnie żył od niej z dala.
— Czy powinienem ci pogratulować, czy złożyć kondolencje?
Poruszył ręką.
Spojrzała mu w oczy.
— Czy kondolencje byłyby szczere? — Westchnęła nagle, gdy przesunął rękę bardzo nisko.
— Nie — odparł.
— W takim razie nic nie mów. — Wargami dotknęła jego ust. Poczuł smak pomarańczy i korzeni. Odsunęła się i mocniej owinęła futrem.
Gabriel, delektując się tym przelotnym smakiem, zaczął znowu rozglądać się po okolicy. Dacza nad jeziorem miała białe, bogato rzeźbione ściany, a jej kopułę pomalowano purpurą i złotem.
Gabriel z próżności mógłby sobie przypisać wyjazd Bonhama, ale ocenił, że wnioski, jakie dyktuje nam próżność, są mylne. Zhenling i Bonham od lat żyli oddzielnie, od czasu, gdy Zhenling zdała egzaminy, a on je dwukrotnie zawalił.
— Trudno jest Ariste znaleźć równego sobie partnera — powiedziała. W jej oczach odbijały się jasne refleksy śniegu.
— Są tylko inni Aristoi.
— A jednak rzadko to działa, nie sądzisz? W przeszłości Mehmet Ali i Castor, obecnie Maryandroid i Maximilian. — Lód zachrzęścił, gdy trojka wjechała na zamarznięte jezioro. Na płaskim terenie wiatr się wzmógł, unosząc drobinki lodu. Wpadały Gabrielowi do oczu, powodując łzawienie. — Czy kiedykolwiek kochałeś Ariste?
— Przed tobą dwukrotnie.
— Dorothy St John?
— Tak, gdy terminowałem u niej. Wtedy jednak byłem Therápōnem. Potem Nieskazitelną Drogę, ale to miało raczej charakter wspólnej twórczości estetycznej. Pracowaliśmy nad sztuką teatralną i nie trwało to długo.
— Dlaczego my, Aristoi, nie żyjemy razem?
— Jesteśmy ludźmi bardzo zapracowanymi.
— Greg i ja również byliśmy zapracowani. Jako pionierzy sterraformowaliśmy i zasiedliliśmy cztery nowe systemy. To coś znacznie bardziej poważnego niż intensywna praca. Wydaje mi się, że my, Aristoi jesteśmy zbyt pochłonięci, zbyt apodyktyczni, za bardzo chcemy uzyskać przewagę nad sobą nawzajem… — Odwróciła się nagle do niego. — Czy nasze spotkania cię forsują?
— Nie, oczywiście nie. — Gabriel chciał się uśmiechnąć, ale uznał, że nie byłoby to stosowne.
— Nie będziemy spotykali się tak często, jak bym chciała. Jesteś zbyt zajęty konspirowaniem.
— Im dłuższa rozłąka, tym silniejsze pożądanie.
— Jeśli rozłąka nie potrwa za długo, Gabrielu.
— „Najmilejsza, w podróż jadę, nie bym się tobą znużył” — zarecytował.
Westchnęła, ujęła go za rękę. Sanie zgrzytnęły po gołym lodzie, potem znów gładko wjechały na śnieg.
— Wybacz mi te pytania — rzekła. — Już tak dawno nie zastanawiałam się nad tymi sprawami. Tak dawno nie byłam związana z kimś nowym.
— Nie muszę ci niczego wybaczać.
— Ty natomiast — ciągnęła swą poprzednią myśl — wszędzie znajdujesz kogoś nowego.
— Łatwo się zakochuję. Odwróciła ku niemu wzrok.
— Naprawdę zakochujesz się w nich wszystkich?
— Tak. To nietrudne — odparł z uśmiechem. — To dobrzy ludzie. Nigdy nie wybieram źle.
Patrzyła teraz podejrzliwie.
— A jakie jest moje miejsce w tym seraju? Jedna z wielu?
— Ty jesteś inna. Ostra jak miecz, błyskotliwa jak diament. Wyzwanie, jak niezdobyty górski szczyt. — Uśmiechnął się, spojrzał jej w oczy. — Zapragnąłem cię, gdy po raz pierwszy cię zobaczyłem na twojej Promocji.
— Greg i ja dopiero się wtedy poznaliśmy. Twoje zaloty były nieznośne. Ale również bardzo mi pochlebiały — dodała. W jej oczach zaświecił tajemniczy żar. Policzki pokraśniały od wiatru — pięknie wykonany efekt.
— Lubię sytuacje, gdy moje pochlebstwa są całkowitą prawdą i mogę je wygłaszać w pełni szczerze.