Therápōn Yaritomo siedział na koźle obok Białego Niedźwiedzia. Muszkiet trzymał pionowo między kolanami. Za powozem kłusowały dwa wierzchowce, genetycznie „nowoczesne” polskie araby. Miały być używane w mieście. Na ławce z tyłu powozu, z nogami dyndającymi nad widokiem Tamizy przy Hampton Court, pędzla Canaletta, tkwił Quiller w kapeluszu z szerokim rondem i w pelerynie przykrywającej liberię sługi. Pod ręką miał miecz w pochwie i parę pistoletów.
Starożytną broń mieli tylko na pokaz. Grupę Gabriela chroniła inna broń, która nie rzucała się tak w oczy i była bardziej poręczna.
Pięciu łowców przygód nazwało się Obserwatorami, w odróżnieniu od trzydziestu Analityków, którzy pozostali na pokładzie Cressidy.
Manfred wystawił łeb z karety i wdychał wonie, Gabriel poszedł za jego przykładem. W dali płynęły cumulonimbusy o kształtach kowadeł, grożąc późną ulewą. Tuż przy drodze stała drewniana chata kryta strzechą. Wąskie owalne okienka były otworzone na zewnątrz. Na polach rósł, sięgający powyżej pasa, jęczmień, przeznaczony prawdopodobnie dla browarów.
Od czasu do czasu Biały Niedźwiedź ćwiczył swój piękny tenor. Na pobliskim wzgórzu stały obrośnięte bluszczem ruiny zamku, u stóp którego pasły się owce.
Saigo posunął się aż do tego, że wypełnił swój świat ruinami, pozostawionymi tu jakoby przez inne cywilizacje, w rzeczywistości nigdy nie istniejące. Kultury, jakie powołał do życia, wyposażył w sztuczną przeszłość.
Na wzniesieniu powóz zwolnił, a potem zjechał w dolinę, nabierając szybkości. Poprzez listowie Gabriel dostrzegł rozległą, spokojną nizinę. Na niej srebrzysto-niebieską rzekę wijącą się łagodnie jak Tamiza na pejzażu Canaletta. Po obu brzegach małe miasteczka w istocie przedmieścia położonej dalej stolicy… Widok idealny, bardziej spokojny i symetryczny niż na capricciach Canaletta.
Dołączywszy w dole do innej drogi, gościniec rozszerzył się nagle. Pod kołami nieco inaczej zazgrzytał żwir. Na poboczu minęli szubienicę. Zwisała z niej klatka z zardzewiałej żelaznej taśmy, w niej rozkładające się zwłoki bandyty przebitego rdzewiejącym, tasakowatym mieczem, którym wcześniej go wypatroszono. Przy ciele wartę pełnił starzec o siwej brodzie, w garnkowatym hełmie, uzbrojony w długi kij.
Nie, pomyślał Gabriel. To nie Canaletto. Niezupełnie.
— Zatrzymasz się w gospodzie na drugie śniadanie, Aristosie? — odebrał oneirochroniczne pytanie, przekazane przez reno i nadajnik ukryte — a raczej wbudowane — w jeden z kufrów Gabriela.
— Bardzo dobrze.
Gabrielowi już brakowało kuchni Kem-Kema.
Przed wizytą w metropolii powinni przetestować swe wcielenia w małym miasteczku.
Miasto, pachnące nawozem, składało się z przytulnych, bielusieńkich kamiennych domów. Wąskie i wysokie, z oknami przystrojonymi skrzynkami kwiatów, stały po obu stronach wąskiej drogi. Biały Niedźwiedź wjechał na podwórze gospody; stajenni pośpieszyli nakarmić i napoić konie; siwobrody sługa w jakimś nieokreślonym mundurze otworzył drzwiczki od strony Gabriela i podstawił schodek.
— Grazame.
Gabriel odwiesił swój miecz i wysiadł z powozu. Jego małe sztywne buty niezgrabnie balansowały na bruku. Kusiło go, by usunąć blizny i kaszaki z twarzy sługi, ale się powstrzymał, po czym podał dłoń Clancy.
Strój kobiecy składał się z krępujących ruchy warstw spódnic przykrywających obfite pantalony, ale Clancy ćwiczyła noszenie tego kostiumu na pokładzie Cressidy i teraz szła z takim wdziękiem, jakby ubierała się tak od urodzenia. Na głowie miała szeroki, przybrany kwiatami kapelusz o rondzie podwiniętym z przodu i z tyłu. Piersi obciskał jej gorset z polerowanego drewna. Zwykle malowano na nim jakiś symbol kobiecej działalności — na przykład kompozycję kwiatową lub przybory koronkarskie.
Symbolem Clancy był flet.
Gabriel miał na sobie tę samą wyciętą z przodu czarną kamizelę, którą oneirochronicznie założył na przyjęcie w Persepolis. Oba style niezbyt się różniły — strój Gabriela zdradzał jedynie, że jest on cudzoziemcem. Musiał tylko dodać szeroki kapelusz z rondem podpiętym wysoko z jednej strony.
Zmienił jednak swój wygląd. Włosy były teraz smolistoczarne, dłuższe i proste, oczy piwne. Zostawił przyoczne mongolskie fałdy, spotykane tu wprawdzie rzadko, ale miał przecież uchodzić za cudzoziemca.
Clancy udało się bez przeszkód opuścić powóz i oboje sunęli ku gospodzie. Sługa podniósł wzrok na Gabriela. Uśmiechnął się, ukazując dziurawe żółte zęby.
— Sas ekhselencias reąuirn refresco? — zapytał.
Gabriel łaskawie skinął głową i odpowiedział, arystokratycznie przeciągając samogłoski.
— Pet’ merendas solement’. No mi impelero frettero bar la capital’. Dziwne użycie zaimka zwrotnego, myślał Gabriel. „Jedziemy ‘się’ w pośpiechu do stolicy”.
Siwobrody sługa udał wielkie przejęcie. Odwrócił się do stajennych i krzyknął „Gitme-gitme”, by ich popędzić.
Nad drzwiami straszliwe potwory, rzeźbione w gipsie, gniewnie zerkały na przybyszów bazyliszkowymi ślepiami. Wewnątrz na bielonych ścianach namalowano pyszną alegorię religijną: grzesznicy wleczeni do piekła. Gdy Gabriel i Clancy czekali na „drugie śniadanie” — pet’ merendas, w odróżnieniu do bardziej wyszukanego gran merendas — podano im sos z czosnku, cebuli i papryki na małych okrągłych kromkach chleba. Biały Niedźwiedź, Quiller i Yaritomo jedli w sali dla służby. Piwo podano ciepławe, korzenne, drugie śniadanie — proste, lecz obfite. Potępieńcy z piekła patrzyli na strawę wygłodniałymi oczyma.
Gabriel był rozczarowany, że nikt go nie spytał, kim jest. Opowieść miał dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach.
Oficjalna nazwa kraju brzmiała Beukhomana, lecz mieszkańcy zwykle nazywali go Ter’Madrona, Ziemia Macierzysta. W kraju tym używano języków romańskich — gdyby nie przypuszczenie, że cała biosfera istniała najwyżej kilka stuleci, można by to uznać za dowód istnienia w przeszłości na tej planecie dużego łacińskiego imperium w stylu Cesarstwa Rzymskiego na Ziemi1. Tymczasem świadczyło to tylko o oszczędności Saiga, który po prostu zaszczepił warianty w istniejących już zasobach językowych.
Dzięki temu oszczędnemu systemowi, mikrosondy Gabriela, słuchając języka Beukhomany, doskonale go rozumiały i potrafiły zanalizować.
Populację Ter’Madrony stanowili głównie długogłowi biali. Jednak ich własna tradycja historyczna głosiła, że przed trzema czy czterema wiekami zostali podbici przez mongoloidalnych, krótkogłowych zaborców używających języka z tureckiej grupy językowej. Dopiero niedawno zostali wyparci w serii wojen wyzwoleńczych, które natychmiast po zjednoczeniu i zmilitaryzowaniu Beukhomany przekształciły się w wojny zaborcze i religijne. Język, pochodzenia łacińskiego, zawierał teraz nieco tureckich określeń i zwrotów gramatycznych, a wśród ludności krążyły mongoloidalne geny, zwłaszcza w klasach panujących.