Выбрать главу

Gabriel przeniósł wzrok z ulicy na linię dachów. Dzielnica była dość nowa, zbudowana ze złocistobrązowego kamienia, który o zachodzie pałał delikatnym odcieniem czerwieni. Budynki o fałszywych frontonach i ozdobnych szczytach w stylu nieco barokowym, prezentowały się w taki sposób, że można by pomyśleć, iż są siedzibą pulchnych, bogatych i zadowolonych mieszkańców.

Nad każdymi drzwiami, nad każdym oknem znajdowała się płaskorzeźba baśniowego potwora o groźnych obnażonych kłach i szponach. Symbol powszechny — nawet najnędzniejsza rudera miała nad drzwiami prymitywny wizerunek węża lub smoka.

Oczy Gabriela szukały na horyzoncie jednego szczególnego zarysu, utworzonego przez komin i okno mansardy. Znalazł ten dom — pięć szczytów, ołowiany dach i ceglane kominy, powykręcane gustownie w spirale.

Według jego informacji, jedyne miejsce na Terrinie dysponujące wyższą techniką niż Kultura Pomarańczowa. Punkt źródłowy przekazu.

Musiał to obejrzeć. Dlatego właśnie na miejsce zamieszkania wybrał Santo Georgio.

— Powinienem przedstawić swe listy polecające Monopolowi Szafranowemu — rzekł. — Czy chciałabyś mi towarzyszyć?

Clancy westchnęła.

— Ty masz być cudzoziemskim panem, ja jestem tylko służącą, którą zaszczycasz swoim towarzystwem. Czy ta szafranowa osobistość nie pomyśli, że to trochę dziwne, że jestem z tobą?

— Być może. Po cudzoziemskich panach jednak wszyscy oczekują dziwnych zachowań.

— Dzisiaj zajmę się raczej sprawami domowymi. Chciałabym sprawdzić kuchnie i cysterny, by mieć pewność, że nie otrujemy się wodą ani jedzeniem. — Znowu westchnęła. — I spryskam łoża, by nie było pluskiew, wszy i pcheł.”

Nie wynikało to z przypływu niezwykłego u niej domatorstwa: nie chciała po prostu wychodzić na ulicę, gdzie przetaczali się zniekształceni ludzie, którym Saigo narzucił choroby. Wyleczyłaby te dolegliwości, gdyby dano jej szansę. Spojrzała na ulicę, na żebraków, którzy musieli się poddawać deformującym zabiegom chirurgicznym, by zapewnić sobie środki utrzymania.

Spędzali już drugi dzień na Terrinie. Poprzedniej nocy przewidzianą burzę przeczekali w oberży naprzeciw Katedry Męczenników.

Zbudowano ją na miejscu słynnej rzezi. Ponury, nie dokończony kościół przykucnął nad dzielnicą jak ogromna szara bestia. Z malutkiego owalnego okienka na piętrze Gabriel i Clancy widzieli portale kościoła otoczone reliefami przedstawiającymi barbarzyńskich niby-Turków wycinających beukhomanańskich zelotów. Kości rzeczonych zelotów — jak twierdzili pielgrzymi spożywający z Gabrielem obiad — umieszczono na ścianie w bocznej kaplicy w gustownych geometrycznych wzorach. Modły do nich miały stanowić remedium na rozmaite dolegliwości, a nawet pomagały się pozbyć kłopotliwych sąsiadów — jeśli sprawa była słuszna.

Gabriel chciał rano obejrzeć kości, ale po prostu zabrakło mu czasu.

Spojrzał w dół z okna swego mieszkania i zobaczył pośpiesznie odchodzącego agenta. Jego szyja wciąż przechylała się pod dziwacznym kątem.

Lekarstwo w napitku, pomyślał Gabrieclass="underline" dobrze. Choć, nim minie tydzień, jego żona lub kochanka zarażą go z pewnością ponownie.

Pocałował Clancy w policzek i wyszedł z mieszkania, przypiąwszy uprzednio miecz. Prosty, obusieczny „damski” szeroki miecz używany w wushu, a nie cięższe narzędzie, którym wywijali miejscowi. Stajenny (zatrudniony przez gospodarza) osiodłał mu araba. Gabriel upuścił monetę na podołek beznogiego żebraka na progu i odjechał.

Żebrak miał na głowie stalowy hełm, co miało sugerować, że stracił nogi w królewskich wojnach, lecz Gabriel zastanawiał się, czy kikuty nie są produktem ich żebromistrza.

— Książę Ghibreel? — W zaciemnionym pokoju Monopolista spoglądał na Gabriela oczyma kaprawymi od zaćmy. — Jest pan krewnym króla Nanchanu?

— Jestem Kuzynem Dwudziestego Trzeciego Stopnia — odrzekł Gabriel. — Jego Cesarska Wszechwiedza i ja mamy wspólnego pradziadka.

— Cesarza, a nie króla. Błagam o wybaczenie.

— Nanchan jest daleko stąd, Wasza Wysokość. Nie ma powodu, żeby tutejsi przestrzegali dworskiej etykiety.

Gabriel miał przynajmniej taką nadzieję. Bliźniacze wyspy Nanchanu znajdowały się po drugiej stronie planety, na północnej półkuli, i Beukhomana miała z nimi niewiele kontaktów.

Monopolista patrzył ostrym wzrokiem, choć sprawiało to trochę niesamowite wrażenie, gdyż pokrytymi bielmem oczyma wpił się w ramię Gabriela. Miał około czterdziestki — wyglądał znacznie starzej. Włosy i broda ułożone na gorąco lokówką były siwe. Policzki pomalowane różem na podkładzie z bieli ołowianej, która prawdopodobnie ohydnie rujnowała mu wątrobę. Brwi ogolone i wyrysowane w połowie czoła w kształcie dziwacznych półkoli. Zęby miał czarne, prawdopodobnie z powodu kiły. Wargi — zabarwione czerwono betelem. Importował go i próbował wprowadzić w modę. Okna przysłonięto ciężką krepą, by utrzymać w pokoju mrok, dzięki czemu źrenice mężczyzny rozszerzały się wokół bielma i pozwalały mu coś niecoś widzieć.

— Z Nanchanu otrzymujemy gałkę muszkatołową i goździki — rzekł Adrian. — Nie wie pan przypadkiem, czy zbiory się udały?

— Znaki zapowiadały dobry urodzaj. Nie zajmuję się jednak tymi sprawami. Jestem z wyspy północnej i fortuna mojej rodziny opiera się na handlu solą.

Monopolista szarpnął nieco podbródkiem na prawo w geście potakiwania.

— Zawsze niezawodny interes.

— W istocie. Bogu niech będą dzięki.

Dom Szafranu znajdował się w samym śródmieściu, nad Kanałem Królewskim. Tu właśnie wielki monopolista, książę Adrian, spędzał popołudnia, doglądając swego interesu. Prawo do monopolu uzyskał jego dziadek w zamian za darowanie długu ówczesnemu królowi. Bogactwo i tytuł Adriana miały swe źródło w handlu, nie w królewskim pochodzeniu.

Gabriela nieco zdziwiło, że to nie zastępcy prowadzili interesy, lecz widocznie rodzinna firma była pasją księcia i, mimo pogarszającego się wzroku, trzymał nos w księgach.

Książę Adrian zerknął na (idealnie podrobiony) list wprowadzający napisany rzekomo do niego przez członka rodziny w Kundzarze, faktorii handlu szafranem oddalonej aż o pięć miesięcy morskiej podróży. Położył go obok przyniesionego przez Gabriela prezentu, srebrnej szkatułki ozdobionej emaliowaną inkrustacją przedstawiającą sceny mitologiczne — kopią wspanialej pracy wykonanej całe wieki temu przez Celliniego.

Gabriel czuł się rozczarowany, że Adrian nie zwrócił uwagi na szkatułkę. Może to zbyt wykwintne, myślał, może powinienem po prostu pokryć przedmiot prymitywnie oszlifowanymi kawałkami drogich kamieni.

— Życzy pan sobie być wprowadzonym do towarzystwa, drogi książę? — spytał monopolista. — Bardzo dobrze. Jutro wieczorem mamy przyjęcie u hrabiego Rhomberta z okazji zaręczyn jego siostrzenicy ze starym generałem Baiazdem. To dodatkowy głos popierający powrót Rhomberta na Dwór, rozumie pan.

— Niezupełnie rozumiem, Ekscelencjo.

— To nie jest istotne. Istotne są warunki, pod którymi zgodzę się pana wprowadzić — dorzucił ostro.

Gabriel pochylił się do przodu.

— Zamieniam się w słuch, Wasza Wysokość.

— Będzie pan unikał grupy piscoposa Ignatia. W kwestiach doktrynalnych popieramy Peregrina. Jest pan realistico, prawda?

— Oczywiście, Ekscelencjo.