— Lepiej, żeby pan był i to ortodoksyjnym. — Adrian skierował ku niemu upierścieniony palec. — Również będzie pan unikał ludzi ekskanclerza, tak zwanych Velitos. Oni wszyscy założą miedziane medale żałobne, gdyż Jego Wysokość, za moją poradą — monopolista uśmiechnął się — postanowił wypatroszyć tego starego sukinsyna. I po trzecie, nawet nie przyjmie pan do wiadomości istnienia Stronnictwa Starej Kobyły, chodzi zwłaszcza o diuka Tenzina. Od śmierci Ladimero stali się prawdziwym zagrożeniem.
Gabriel myślał przez chwilę. Drugi z jego podrobionych listów wprowadzających adresowany był właśnie do Tenzina we własnej osobie. W końcu jednak doszedł do wniosku, że Adrian mu wystarczy.
— Po czym mam ich poznać, Ekscelencjo? — zapytał. Adrian obdarzył go pełnym zadowolenia uśmiechem.
— To będą właśnie ci, których panu nie przedstawię.
Gabriel już chciał skinąć głową, lecz reno przypomniało mu, by szarpnął nieco podbródkiem w prawo.
— Rozumiem, Ekscelencjo.
— Czy są to warunki do przyjęcia?
— Oczywiście, Ekscelencjo.
Adrian wziął list wprowadzający, ponownie zerknął na pieczęcie i odłożył go na stos innej korespondencji.
— Niech pan przyjdzie jutro do mego domu na Via Maximilianus, o trzecim gongu wieczornej straży. Stamtąd udamy się na miejsce. Niech pan nie bierze ze sobą powozu ani towarzyszy — jutro ja pana wprowadzam, a kiedyś w przyszłości pan może wprowadzić ich.
— Tak, Ekscelencjo.
— Bardzo dobrze, mój młody książę. — Adrian uśmiechnął się mocnymi czarnymi zębami. — A teraz może się pan oddalić.
Gabriel wstał z wyściełanego skórzanego krzesła i przybrał Postawę Formalnego Szacunku, potem opadł na kolano — sługa podsunął mu wcześniej poduszkę — skłonił głowę i wnętrzem prawej dłoni dotknął czoła.
Adrian szarpnął podbródkiem.
— Do widzenia, książę. Niech cię Bóg prowadzi.
— Ciebie również, panie.
Dom Szafranu stał w najstarszej części śródmieścia, w dzielnicy handlowej. Stare ulice zatłoczone były wozami, ręcznymi wózkami i taczkami. Wokół Gabriela wrzało życie — ekscentryczne, gorączkowe i dzikie.
— Hej tam! — zawołała staruszka ze złamanym nosem. — Czy ten koń, z takim wklęsłym łbem, ma w ogóle jakiś mózg?
Gabriel zaśmiał się szczerze — kobieta wyglądała malowniczo, jak postać z powieści. Nachmurzeni, uzbrojeni w miecze mężczyźni, przystrojeni szarfami i wzięci z tej samej bajki, zaproponowali, że zbiją kobietę za drobnym wynagrodzeniem. Gabriel zwrócił uwagę na przeguby ich prawych dłoni, których używali do wywijania mieczem — miały dwa razy większy obwód niż lewe, więc odmówił. Pijane dzieci o brudnych twarzach pobiegły za nim, prosząc o drobne „na piwo”, oznajmiło jedno z nich, jakby przypuszczało, że Gabriel pochwali te aspiracje. Postanowił jednak nie zaspokajać ich apetytów. Znieważały go brzydkimi słowami i schyliły się po brukowce.
Przyśpieszył. Przejechał most. Poniżej, na kanale, wąskie barki przewoziły towary. Kamienie nie dosięgnęły Gabriela.
W niewielkiej odległości od tej scenerii, za starą zniszczoną bramą miejską wykorzystywaną obecnie jako więzienie, leżała ładna dzielnica obszernych domów i zadrzewionych alei, a między nimi Via Maximilianus, przy której Adrian miał dom. Tu stały dziedziczne rezydencje wielu starych miejskich rodzin.
W drodze powrotnej Gabriel przejechał przez tę dzielnicę. Podobnie jak na przedmieściu — Santa Georgia, teren przeznaczono tu wyłącznie na rezydencje, i ulice przeważnie były puste, jeśli nie liczyć posłańców, sług i żebraków. Gabriel zastanawiał się, jak taka dzielnica wyglądałaby w jego czasach. Mieściłyby się tu restauracje, butiki, parki, galerie, może filharmonia lub teatr.
A tutaj — pustka. Ulice, o zmroku niebezpieczne nawet w tej dzielnicy, nie tętniły nocnym życiem. Nie było ani kawiarnianej socjety, ani nawet żadnej dobrej restauracji. Lepsze towarzystwo jadało u siebie, w domach znajomych lub, podczas podróży, w oberżach za mocnymi drzwiami, zaryglowanymi przed intruzami.
Krajem rządziła szlachta, wyznaczała stanowiska w sądach i urzędach. Należało do niej mniej niż trzysta rodzin. Obcy, który chciał obracać się w tym kręgu, musiał dostarczyć listy polecające od którejś z tych osób.
Dlatego Gabriel podrobił takie listy. Teraz okazało się, że, pokazując się jednemu z członków towarzystwa, wplątał się w beznadziejną łamigłówkę dworskiej polityki, zawiły labirynt, tak pogmatwany, że nawet wszechobecne podsłuchiwacze Cressidy niewiele z tego rozumiały.
Velitos? Stronnictwo Starej Kobyły? Czy to inna nazwa, co Starej Partii Dworskiej, której podsłuchiwacze również słyszały?
Może w tym wypadku najlepiej dać się prowadzić księciu Adrianowi. Stary monopolista przeżył przecież i jakoś prosperował pośród tego wszystkiego.
Gabriel powrócił do Santa Georgia, gdzie czekała go doskonała, choć jarska, kolacja — mięso na rynku nie wyglądało zachęcająco — muzyka na flecie w wykonaniu Clancy, niesłychanie obskurna wygódka i łóżko zdolne pomieścić króla ze sporym haremem.
Jego reno przejrzało wszystko, czego dowiedziały się podsłuchiwacze o miejscowej polityce. W domu i w biurze Adriana umieszczono słuchające ćwieki. Gabriela interesowało, co monopolista myślał o swym gościu.
Najprawdopodobniej zupełnie nic. Gdy Gabriel wyszedł, Adrian ani razu nie napomknął o księciu Ghibreelu żadnemu ze swych współpracowników.
Gabriel, rozczarowany, uważał, że Aristos wart jest przynajmniej wzmianki.
— Hrabia Gerius — rzekł Adrian — Sekretarz Węzła. Hrabina Fidelia. Jego Ekscelencja książę Ghibreel z Nanchanu.
Na zatłoczonym przyjęciu nie starczyło miejsca dla formalnych ukłonów. Ludzie zbici byli w pocącą się, nieprzyjemnie pachnącą masę, a wciąż dochodzili nowi. Gabriel, najwyższy z obecnych, ogarniał wzrokiem beukhomanańską elitę, ale jego perspektywa ograniczała się głównie do widoku starannie ufryzowanych włosów i spoconych czół. Dzięki ogromnemu prestiżowi księcia Adriana, wokół jego fotela powstał odstęp — wyraz respektu — tylko dlatego Gabriel mógł skrzyżować dłonie na piersiach i z szacunkiem nachylić tors ku Geriusowi i jego damie. Hrabina, w zaawansowanej ciąży, wyglądała na szesnaście lat. Sekretarz Węzła miał w brodzie pasma siwizny, a kosmetyków stosował więcej od swej żony. Ciężki w barkach, o grubych przegubach dłoni, nosił przy sobie miecz.
— Co to za zabawkę ma pan przy boku? — zapytał.
— To miecz z mojego kraju — wyjaśnił Gabriel.
— Wydaje się lekki, jak dla kobiety.
— Owszem, jest lekki, właśnie dlatego nazywa się go „damskim mieczem”, a czasami „mieczem scholarza”.
— A pan, to kto?
Gabriel spojrzał w oczy Geriusa i zobaczył tam płonącego dzikiego daimōna, może nieco pijanego.
— Dama — przynaglał Gerius — czy scholarz?
Stawiał kropkę nad „i”, na wypadek gdyby Gabriel go nie zrozumiał. Dla Gabriela nie było jasne, czemu przynależność do którejś z tych kategorii miała być uwłaczająca, lecz w tym kontekście najwyraźniej była.
Napełnił pierś powietrzem, wyprostował nogi, by podnieść swój środek ciężkości wyżej niż środek ciężkości hrabiego, i przybrał Pierwszą Postawę Wzbudzania Respektu.
— Jestem księciem mego kraju — mówił Zasadniczą Modulacją Rozkazodawcy — i mistrzem Osiemnastu Technik Wojennych. — Postąpił lekko naprzód, subtelnie naruszając przestrzeń osobistą hrabiego i przybrał kociopodobną Drugą Postawę. Zniżył głos, by umniejszyć dźwięczącą w nim groźbę.
— A pan, to kto?