Gerius zakołysał się nieco w tył. Tak naprawdę, nie dał kroku do tyłu, ale nawet to małe wachnięcie oznaczało przegraną bitwę. Teraz mógł jedynie przelicytować Gabriela, eskalując wyzwania aż do użycia siły.
Gabriel był całkowicie przekonany, że przeciwnik nie posunie się do tego w tym miejscu.
(Jednak na wszelki wypadek Mataglap poczynił przygotowania: klasyczne O-Lo-Dzai Stylu Modliszki, Zahacz-Chwyć-Szarpnij, idealne w zamkniętych przestrzeniach, takich jak tutaj, lecz Gabriel nie zwracał uwagi na te szczegóły).
Gerius mrugnął. Potem uśmiechnął się — a raczej podjął świadomy wysiłek, by się uśmiechnąć — i klepnął Gabriela po ramieniu.
— Brawo, mój byczku! — obrócił wszystko w żart. — Musimy kiedyś razem poćwiczyć. Moim mistrzem jest senator Osano ze Starego Dworu Wytwórców Żagli. Jestem w jego galerii popołudniami w dni Marii.
— Będę zaszczycony, Ekscelencjo.
— W takim razie, za trzy dni!
Gerius uśmiechnął się. Wypacykowany kosmetykami z bieli ołowiowej, z policzkami pokrytymi różem i namalowanymi brwiami przypominał klauna. Ukłonił się Adrianowi i odholował swą brzemienną żonę.
Podczas całego spotkania pusty wyraz twarzy hrabiny nie zmienił się ani na jotę.
Gabriel czuł zadowolenie z siebie. Aristos, myślał, potrafi zrobić dosłownie wszystko. Gdybym tu pozostał, za trzy lata rządziłbym tym królestwem.
Książę Adrian położył dłoń na ramieniu Gabriela i uśmiechnął się poplamionymi betelem ustami.
— Dobra robota, książątko — rzekł. — Choć do walki by nie doszło. Gerius ma już czasy walki za sobą, jeśli chce utrzymać dworską nominację. Sprawdzał tylko wielkość twoich kamieni.
— Jego żona sprawia wrażenie czarującej. — Gabriel taktownie zmienił temat.
— Ta jałówka o pustym spojrzeniu? To jego czwarta. Ożenił się z nią dla posagu. Jej ojciec to mieszczanin zabiegający o wpływy na dworze i o całkowite zwolnienie z podatków.
— Dostanie to, czego chce?
— Prawdopodobnie nie. Gerius ma już posag oraz inne plany dręczenia króla. Stać go na to, by hrabina umarła przy porodzie, tak jak inne. Wtedy ruszy na poszukiwanie następnego ojca-mieszczanina z kolejnym posagiem.
Do Adriana zbliżyła się następna para, by wyrazić mu szacunek — mała baronessa i jej bladolica duenna. Młodsza z kobiet nie ogoliła brwi — Gabriel zauważył, że w tej materii młodzi nie zawsze szli za starszymi. Gabriela przedstawiono. Skłonił się i dla pamięci wprowadził ich imiona do swego reno.
Stawało się to pracą i to dość żmudną.
Jego zainteresowanie podtrzymywała tylko nadzieja, że spotka tu Saiga — rzecz wprawdzie mało prawdopodobna, lecz jeśli to się zdarzy, jest przygotowany.
W dobrze oświetlonej sali Adrian niewiele widział swymi kaprawymi oczyma. Obok fotela stał jego siostrzeniec i szeptał mu nazwiska nadchodzących osób.
Gabriel zaczynał lubić Adriana. Ze wszystkich dotychczas spotkanych osób monopolista najbardziej przypominał mu całkowitą osobowość — Gabriel uważał, że w czaszce księcia mieści się coś więcej niż kupa niesfornych, odruchowo działających daimonów.
Nudził się jednak, gdy tak stał i kłaniał się kolejnym grupom obcych. Czy na tym polega całe przyjęcie? — zastanawiał się.
Prawdopodobnie jednak było to lepsze, niż obserwowanie wyników wyborów w Brightkinde.
W pewnej chwili drzwi wewnętrzne gwałtownie się rozwarły i tłum popłynął ku bufetowi. W dalszym pomieszczeniu orkiestra stroiła instrumenty. Adrian poczekał, aż sala się opróżni, po czym wstał z fotela i pozwolił, by siostrzeniec poprowadził go do stołu z zakąskami.
— A teraz zaczynają się sprawy istotne, mój książę — rzekł. — Przekona się pan, że to nużące, niech pan koniecznie wyszuka pańskich nowych znajomych i spędzi kilka przyjemnych godzin.
Gabriel z radością się wymknął.
Bufet wystawiono w sali balowej, choć dotychczas tu nie tańczono. Piękny parkiet błyszczał, odbijając światło mosiężnych świeczników. Ściany były „pomalowane złotem”, co oznaczało złoty lakier na białym podłożu, bez odrobiny prawdziwego złota. Gipsowe alegorie pompatycznie sunęły przez sufit. Ludzie żonglowali talerzami i filiżankami, ze świec w świecznikach kapał na ich szyje aromatyczny wosk. Wachlarze nad głowami, poruszane przez niewidzialną służbę, mieszały powietrze. Zaczęła grać dwunastoosobowa orkiestra, na szczęście izorytmiczną polifonię, lecz z zaburzającymi harmonię wstawkami. Według Gabriela było ich albo zbyt wiele, albo zbyt mało. Wędrował po pomieszczeniu, słuchając rozmów.
— Sir Leo chwycił kiełbasę; przepiłował ją, lecz dostał rogiem w bok. — mówił posiwiały, jednoręki szlachcic do młodego kleryka, jedyną dłonią wykonując gniotące ruchy. Gabriel dopiero po kilku chwilach uświadomił sobie, że mężczyźni opisują rozszarpywanie byka przez stado psów. Tymczasem starszy zdał sobie sprawę z obecności Gabriela.
— Też pan to lubi, Ekscelencjo? Ma pan stado?
— Niestety, nie, Ekscelencjo.
— Najlepszy sport na tym bożym świecie, przynajmniej po tej stronie loiontańskiej granicy. Tam lubią po prostu podżynać gardła. Zrobił jedyną ręką ruch cięcia. — W każdym razie niech diabli wezmą ten nikczemny królewski pokój.
Gabriel rzucił jakąś neutralną uwagę i odpłynął.
Orkiestra skończyła utwór. Na podium wstąpił pulchny mężczyzna i zaśpiewał czystym, drżącym sopranem. Gabriel nigdy wcześniej nie widział kastrata, podszedł więc, by mu się przyjrzeć. Nie dostrzegano niedorzeczności w tym, że mężczyzna pozbawiony męskości śpiewa jednak namiętną balladę do ukochanej. Pieśniarz załamywał swe pulchne dłonie, pot wystąpił mu na czoło, oczy wychodziły z orbit, a młodzież obojga płci stała półkolem i gapiła się na niego pożądliwym, kierowanym przez daimony wzrokiem.
Gabriel opuścił tę grupę i pożeglował z powrotem do bufetu. Nuda zawładnęła nim na dobre. Przebywanie w tutejszym „kulturalnym towarzystwie” wydawało mu się czymś znacznie gorszym niż tkwienie na pokładzie Cressidy. A honorowego gościa nadal oczekiwano, więc wszystko to miało się jeszcze ciągnąć całe wieki.
Zerknął ponad tłumem i zobaczył osobę prawie równie wysoką jak on, lecz o wadliwej postawie: mężczyzna, młody, może dwudziestoletni, gładko wygolony o czerwonozłotych włosach oraz głębokich zielonych oczach. Miał potężne ramiona i długie delikatne palce. Ubrany był w haftowaną złotem kamizelę koloru głębokiej zieleni. Zachował własne brwi. Rozmawiał z człowiekiem, którego Gabrielowi właśnie przedstawiał Adrian, z diukiem Orsino. (Gabriel odczuł przyjemność, spotkawszy tu postać ze sztuk Szekspira).
Młodzieniec przestał patrzeć na Orsina, spojrzał w oczy Gabrielowi, zamrugał i odwrócił wzrok.
Może wieczór stanie się jednak interesujący.
Gabriel sunął w kierunku rozmawiającej pary. Augenblick i Deszcz po Suszy zanalizowali postawę chłopaka, jego rumieniec, rozszerzone źrenice.
— Rzeczywiście, tak — stwierdził Deszcz po Suszy.
Orsino zamrugał.
— Książę… Ghibreel, prawda? To jest lord Remmy, drugi syn diuka Maksymiliana z Zhagali.
Remmy miał dobrą skórę — jak na tutejsze warunki — delikatne złote włosy na wierzchu dłoni i cudownie zdrowe zęby.
Gabriel skrzyżował dłonie na piersiach i formalnie się skłonił.
— Miło mi pana poznać — rzekł.
11
SCHÖN: Co to ma znaczyć?
LULU: Jak to co? Nóż i twoja śmierć!
Rankiem Gabriel był zakochany. Podczas przyjęcia bezlitosny Deszcz po Suszy podchodził Remmy’ego, jak Wroński podążający za Anną przez pociąg — wciskał się w szpary w zbroi, prowokował, odrzucał wszelkie odmowy, konsekwentnie określał przez mgiełkę sprzeciwów chłopca jego prawdziwą naturę. Gabriel opuścił przyjęcie w powozie Remmy’ego, został zaproszony do jego garsoniery w dzielnicy Santa Leofra. Deszcz po Suszy smakował swój triumf. Wszystko dlatego, że Gabriel wiedział, jak funkcjonuje psychika, w jaki sposób ciało ją odzwierciedla; jak wymodelować każdą pozycję, każdy ruch, każdy tryb fizyczny; jak kroczyć pewnym szlakiem przez umysł drugiej osoby.