Ci ludzie o podzielonej psychice nie mogli się oprzeć pełnemu człowiekowi, który zechciał skierować przeciw nim całą swą siłę.
Aristos mógł tu zrobić dosłownie wszystko. Gabriel zastanawiał się, czy Saigo to odkrył i czy przypadło mu to do gustu — mały kosmos, gdzie istniały wyłącznie ofiary.
Szczęście dla wszystkich, że ja nie mam prawdziwych wad, myślał Gabriel.
Remmy spał. Gabriel skończył swój zwykły dwugodzinny odpoczynek, po czym włożył kamizelę i poszedł myszkować po mieszkaniu.
Apartament był mały, tylko trzy pokoje upchane pionowo wokół schodów w rogu budynku: sypialnia na szczycie, salon w środku, wejście i pokój służby na samym dole. Był elegancko urządzony w zielono-morelowej tonacji i miał wypolerowane parkiety. Zgromadzono tu ikony i krzyże. Stał też mały ołtarzyk. Remmy uklęknął i zmówił przed snem pacierze, co rozbawiło Gabriela. Na ścianach obok instrumentów muzycznych wisiały ręcznie pokolorowane litografie. W salonie na drugim piętrze, na czterech grubych nogach stał klawikord.
Wczesnym świtem Gabriel wyjrzał na ulicę. Zobaczył tylko robotników udających się do swych zajęć, śpiących w bramach biedaków i jednego szykownie ubranego mężczyznę w pelerynie z kapturem, bardzo dobrze uzbrojonego. Wychodził z jakiegoś zgromadzenia. Budynki stanowiły dziwaczną mieszaninę majestatycznych konstrukcji i przepełnionych czynszówek.
Dzielnica Santa Leofra. Widocznie właśnie tę część miasta różne klasy obrały sobie za miejsce spotkań.
Mimo to, nie działo się tu nic ciekawego. Nuda znów zalała Gabriela. Zastanawiał się, czy nie nawiązać łączności z Cressidą, by załatwić korespondencję i sprawy we własnej domenie, lecz uznał, że zbyt wielka odległość dzieli go od dalekosiężnego nadajnika znajdującego się w jego bagażu. Gdyby z niego skorzystał, przekaz musiałby przejść przez dużą część miasta, mógłby go więc wykryć Saigo lub któryś z jego pachołków.
Gabriel przyjrzał się instrumentom. Stwierdził, że nie są zbyt wysokiej jakości, ale przecież ta garsoniera nie była główną siedzibą Remmy’ego. Zdjął ze ściany pięciostrunowy instrument przypominający gitarę, przebiegi palcami po strunach. Pudło wyłożono macicą perłową, lecz instrument był poobijany i wymagał nastrojenia. Gabriel usiadł na sofie, dostroił go i zagrał. Gryf nie miał progów, lecz Gabriel eksperymentował, wbudowywał odruchy w swoje reno i wkrótce udało mu się nieźle wykonać (Cyrus dokonywał transkrypcji na nowy instrument, ciut wyprzedzając palce Gabriela) sonatę Bacha.
Usłyszał skrzypnięcie drzwi, podniósł wzrok. Remmy wchodził przez drzwi z klatki schodowej, w szlafroku z aplikacją w miejscowym, „tureckim” stylu. Jego twarz zdradzała zaintrygowanie.
— Co to za muzyka?
— Z mojego kraju.
— Ale wykonywana na instrumencie mojego kraju. — Remmy stanął niezdecydowany. Sonata Bacha płynęła nieprzerwanie. Remmy patrzył z dezaprobatą.
— Przepraszam za ten nędzny instrument. Wszystko w tym mieszkaniu jest tandetne, gdyż wcześniej czy później zostanie skradzione. — Rozglądał się zdegustowany. — Nawet na niego nie patrzysz, gdy grasz.
— Bardzo się koncentruję.
— Nastroiłeś go w dziwaczny sposób. I powinieneś grać na nim kością — dodał surowo. — Podszedł do komody, ugiął kolana przed wbudowanym w nią ołtarzykiem. — Tu jest kość, w górnej szufladzie.
Palce Gabriela zastygły.
— Czy w jakiś sposób cię obraziłem?
Remmy otworzył szufladę, zawahał się, zamknął.
— Zachęciłeś mnie, bym uległ słabości — rzekł, ciągle odwrócony plecami do Gabriela.
Znowu ten zaimek zwrotny. Ty jesteś się mnie zachęcający… Gabriel odłożył instrument, wstał z sofy.
— Sądzę raczej, że pozwoliłem ci wyrazić pragnienie twego serca — rzekł.
— Moje serce. — Remmy odwrócił się, oparł o komodę, spojrzał na błyszczącą podłogę. Wypowiadał słowa w afektowanym stylu wyższych klas, kpiąc zarówno z siebie, jak i ze stylu; był w tym jakiś podtekst, którego Gabriel nie rozumiał. — Moje serce to jedno królestwo. Mój obowiązek mężczyzny, to inne. Przysięgałem święcie Santo Lorenzowi, że nie wykorzystam tego miejsca do czegoś innego niż… — przez jego twarz przebiegł skurcz — akceptowane występki — dokończył. — Dobry Boże! Nie byłem nawet pijany.
Ton Remmy’ego zrobił na Gabrielu wrażenie. Zdał sobie sprawę, że zdanie o sercu i męskim obowiązku było cytatem.
Zastanawiał się, czy ma do czynienia z przesadnym poczuciem winy młodego człowieka, czy rzeczywiście ludzie z tej warstwy są nietolerancyjni. Historycznie rzecz biorąc (tak poinformowało go reno), wyższe klasy zajmowały w sprawach preferencji seksualnych zazwyczaj postawę dość liberalną.
— …świat jest wielki — rzekł Gabriel. Omal mu się nie wyrwało: „wszechświat”. — Tylko tutaj takie rzeczy traktowane są jako występek.
— Tylko tutaj żyję — odparł surowo Remmy. — I jestem lojalnym synem Kościoła.
Jak mu wytłumaczyć, zastanawiał się Gabriel, że jeszcze rok czy dwa i to wszystko nie będzie miało znaczenia. Na niebie pojawią się statki Logarchii i wyzwolą tych ludzi od ich przesądów, nieszczęść i okropnych krwiożerczych zwyczajów.
Gabriel podszedł do chłopca, dotknął jego karku. Remmy nie patrzył na niego.
— Jesteś tym, kim jesteś — rzekł. — Tłumienie własnej wewnętrznej natury to gorzka tortura.
Remmy podniósł na niego wzrok.
— W Nanchanie jest może inaczej, ale tutaj sodomię uważa się za rozpustę ketshańską, prawdziwy Beukhomananin tego by nie zrobił.
Ketshan był jednym z pseudotureckich królestw, które w przeszłości, być może sfabrykowanej, panowało na tym terytorium.
— Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale wszystko, co robiliśmy, nie było, ściśle mówiąc, sodomią — oznajmił Gabriel.
Remmy zaśmiał się krótko.
— Wiesz, to ważne, jak różnica między stosem a więzieniem. Może.
Gabriel przyciągnął go do siebie, uściskał, posadził na sofie i znów ujął instrument.
— Jestem cudzoziemcem — rzekł. — Tutejsze przesądy są dla mnie niezrozumiale. Po co wznosić mur między człowiekiem a jego szczęściem?
— Szczęście słusznie należy się prawdziwym Beukhomanańczykom, nie mieszańcom czy półludziom. Nie pogańskim Ketshańczykom czy potępieńcom. — Podwinął rękaw szlafroka. — Widzisz? Dowód, że miałem zbyt wielu ciemnoskórych przodków, dowód herezji i degeneracji. Żyły nie są dostatecznie niebieskie.
— Uważam, że to bardzo ładne żyły — stwierdził Gabriel. Zaprogramowane palce zmieniały tonację.
Remmy zaczerwienił się.
— Są również przyczyny polityczne — wymamrotał. — Chcesz o tym posłuchać?
— Oczywiście.
— Mój ojciec jest wprawdzie diukiem, lecz niezbyt bogatym. Rodzina potrzebuje pieniędzy, ale Stara Partia Dworska jest w niełasce i mój ojciec razem z nimi. Dziedzicem będzie mój starszy brat, ja jednak też odgrywam ważną rolę w planach ojca — mam poślubić jakieś biedactwo ze znacznym posagiem, by pomógł mi zrobić karierę wojskową oraz nadał mojej pozycji stosowną oprawę. Jeśli Partia Ortodoksyjna ustąpi, a do władzy dojdzie nasze stronnictwo, królewska łaska mogłaby się zwrócić ku mnie… Tymczasem Ortodoksi postarają się kogoś skompromitować, aby tylko utrzymać się przy władzy — popatrz, co zrobili kanclerzowi. I jeśli usmażą mnie na ruszcie, nie wyjdzie to na zdrowie ani mnie, ani mojej rodzinie, ani mojej partii. — Spojrzał ponuro na Gabriela. — Czy mniej więcej to rozumiesz?