– Cóż więc robimy? – zapytał Bolgast.
– Należy bliżej przyjrzeć się poczynaniom konkwerora – stwierdził Harbularer i powiódł wzrokiem po zebranych, czekając na ich reakcję.
– Tak – powiedzieli jednocześnie Lineal i Dagolar. Poparli ich jeszcze trzej członkowie Rady, sześciu pozostałych było przeciwko. Wszyscy spojrzeli w stronę Arivalda.
– Zgadzam się z mistrzem Harbularerem – powiedział wolno Arivald.
– Czy mistrz Arivald ma w ogóle prawo głosu? – zapytał wyraźnie wściekły Bolgast.
– Nie kompromituj się – syknął Molinar na tyle głośno, że wszyscy zebrani usłyszeli jego słowa.
– A więc postanowione – stwierdził wyraźnie zadowolony Harbularer – pięciu z nas wyruszy z mistrzem Dagolarem do Targentu. Wyślemy też dwustu zbrojnych eskorty. Pojadą dostojni Lineal, Arivald, Bolgast, Molinar i Druskin.
Arivald zauważył, że mistrz Harbularer wybrał trzech magów, którzy głosowali za ingerencją, i trzech, którzy byli przeciwko. Nie przypuszczał tylko, że sam się znajdzie wśród powołanych do wyjazdu. I wcale mu się to nie podobało. Ale protesty niewiele by zapewne dały. W tej sprawie decyzja Wielkiego Mistrza była prawem. Arivald postanowił jednak wykorzystać swą uprzywilejowaną pozycję. Harbularer miał w stosunku do niego dług wdzięczności.
– Chciałbym, aby wyruszył z nami mistrz Velvelvanel – powiedział.
Magowie nieprzychylnie przyjęli jego słowa.
– To nie jest człowiek godzien zaufania – odparł Lineal, który był w składzie sądu skazującego Velvelvanela za nekromancję.
Mimo że było to bardzo dawno temu, Rada miała długą pamięć i nieskoro wybaczała. Ale Harbularer poparł Arivalda, choć wbrew sobie. Velvelvanel pojedzie do Targentu.
Nie tak łatwo wybrać się w drogę dwustu zbrojnym i siedmiu magom. Dlatego też prawie dwa tygodnie upłynęły od spotkania Rady do dnia wyjazdu. Arivald cały ten czas spędził w silmaniońskiej bibliotece, robiąc jedynie krótkie przerwy na praktyczne ćwiczenia zaklęć i bardzo, bardzo krótkie przerwy na sen. Oczywiście niewiele można poznać przez dwa tygodnie nawet najpilniejszej pracy, lecz Arivald miał nadludzkie wręcz zdolności zapamiętywania, jeśli coś chciał zapamiętać. Był tak oszołomiony bogactwem wiedzy, z jakim się zetknął, że zaczął poważnie myśleć, czy nie przenieść się do Silmaniony chociaż na rok. Zrozumiał chyba, dlaczego magowie niechętnie opuszczali siedzibę Tajemnego Bractwa. Mimo wytężonych zajęć Arivald znalazł jednak czas, by spotkać się ze Srebrnymliściem; załatwił mu delegację na Wybrzeże, o co rycerz szczerze i żarliwie błagał. Hogwar nie byłby złą partią dla księżniczki, myślał Arivald. Jedyny syn z morganatycznego związku księcia Elskina, bardzo bogaty, bardzo odważny i bardzo ciekaw świata, skoro zamiast zaszyć się we własnych włościach lub robić karierę na dworze cesarza, wybrał trudną i niewdzięczną służbę u silmaniońskich czarodziei.
Arivald wiedział, że księżniczka musi w końcu wyjść za mąż (poddani z roku na rok domagali się tego coraz usilniej), i zdawał sobie sprawę, że życie jej przyszłego nie będzie lekkie. No chyba że znajdzie człowieka o stalowej woli i gołębim sercu, choć wydaje się to dziwnym połączeniem.
W końcu wyruszyli. Podróż zapowiadała się na długą, gdyż jedynie Dagolar i Arivald jechali konno, pozostali magowie woleli kolasy, a i to narzekali, że za małe i niewygodne. Towarzyszyło im stu pięćdziesięciu pikinierów, dwudziestu kuszników z doborowego oddziału osobistej gwardii Harbularera oraz dziesięciu rycerzy wraz z giermkami i służącymi. Z tyłu wlókł się tabor objuczony zapasami żywności i wina, prześcieradłami, puchowymi pierzynami, obrusami, srebrną zastawą, kilkunastoma kompletami ubrań dla każdego z magów, turniejowymi zbrojami rycerzy, którzy wzięli je na wypadek, gdyby na dworze w Targencie odbywał się właśnie jakiś turniej.
Na początku wyprawa ciągnąć miała gościńcem aż do Sinego Brodu, a potem skręcić na północ w stronę Wzgórz Stołowych, za którymi rozciągały się już włości lenników króla Targentu. Stamtąd czekał ich miesiąc marszu, między innymi przez Góry Spalone. Podróż zapowiadała się więc na nudną, długą i uciążliwą. Arivald wiedział, że tak czy inaczej będą musieli przezimować w Targencie. Oczywiście inaczej rzecz by się miała, gdyby szli szybkim rycerskim pochodem. Dagolar dotarł z Targentu do Silmaniony w niespełna trzy tygodnie, ale zmieniał konie w przydrożnych zajazdach, no i nie wlókł ze sobą taboru ani zrzędliwych czarodziei. Dlatego Arivald pierwszego dnia, pod wieczór (a przebyli zaledwie osiem kilometrów, bo w jednej z kolas pękło koło), zdecydował się porozmawiać z Dagolarem.
– Obawiam się, że w tym tempie dotrzemy na zimę – powiedział zgryźliwie targencki mag.
– O tym właśnie chciałem z tobą pomówić – uśmiechnął się Arivald. – Czy nie byłoby lepiej, abyśmy wyprzedzili resztę i dotarli szybciej do twego króla? Może któryś z dostojnych magów zechce nam jeszcze towarzyszyć.
– To niezły pomysł – mruknął Dagolar – ale nie wiem, czy mistrz Harbularer będzie zachwycony, gdy się rozdzielimy.
– Droga jest bezpieczna.
– W miarę. Na Wzgórzach Stołowych straciłem trzech ludzi w walce z rabusiami. Ale wzięlibyśmy przecież kilku zbrojnych. Dobrze, panie Arivaldzie, zobaczmy, jak to przyjmą inni.
Inni przyjęli to bardzo źle. Zwłaszcza Molinar i Druskin, którzy wiedzieli, że z pewnością nie pojadą wierzchem, a byli przeciwni całej wyprawie i Arivald przypuszczał nawet, iż postarają się ją opóźnić. Ale Dagolar się uparł i w zasadzie nie mogli nic zrobić poza namówieniem Bolgasta Szczwacza, aby również jechał. Bolgast, rad nierad, zgodził się z nimi, a wtedy sędziwy rektor Lineal, ku niezadowoleniu Molinara i Druskina, zdecydował się towarzyszyć awangardzie.
– Z każdą decyzją czekajcie na nas – rzekł wyniośle Molinar.
– Jest was dwóch, dostojny Molinarze – powiedział Dagolar – czyli my stanowimy większość. Nikt ci nie broni pojechać z nami.
Molinar prychnął rozdrażniony, bo nie utrzymałby się na koniu nawet pięciu minut.
Oderwali się od wyprawy następnego dnia o świcie. Poranek był chłodny i chmurny, zapowiadał się wymarzony dzień na podróż. Dagolar jechał strzemię w strzemię z Arivaldem, za nimi podążali pozostali magowie (jedynie Velvelvanel wlókł się na samym końcu, bo nie bardzo umiał poradzić sobie z wierzchowcem) i pięciu rycerzy z giermkami. Reszta eskorty pozostała z Molinarem i Drustrinem.
– Byłeś kiedy w Targencie, panie Arivaldzie? – spytał Dagolar.
– Bardzo dawno temu – odparł Arivald, a widząc, że Dagolar czeka na jego dalsze słowa, dodał: – panował tam jeszcze ojciec Silmeverda. Ale nie zostałem długo, bo podróżowałem do Hadżdżistanu.
– Czy mogę spytać, w jakim celu odwiedzałeś Hadżdżistan? Arivaldowi nie podobała się ciekawość Dagolara, ale uznał, że rozsądniej będzie sprawiać wrażenie człowieka, który nie ma nic do ukrycia.
– Wiedza może być kształtowana tylko przez poznanie, a poznanie przez doświadczenie – powiedział.
– Jak wiem, czcigodny Artaanel również wiele podróżował.
– O tak! – Arivald uśmiechnął się na wspomnienie długich wypraw, w których towarzyszył magowi. Gdzież oni wtedy nie byli…
– Jego śmierć była wielkim ciosem dla Bractwa.
– Dla mnie również – westchnął Arivald, bo rzeczywiście z głębokim żalem żegnał Artaanela, mimo że starzec był tak wyniosły i tak ogromną pogardę żywił dla tych, którzy nie parali się magią.
U podnóża Gór Spalonych stanęli po dziesięciu dniach i po drodze nie spotkało ich nic godnego uwagi ani przykrego (poza siniakami i odleżynami, jakich nabawił się Velvelvanel). Arivald i – rzecz jasna – Dagolar znali Góry Spalone, ale reszta podróżnych długo nie mogła dojść do siebie, zobaczywszy te nagie skalne szczyty ginące gdzieś pod niebem.