Выбрать главу

– Mamy przez nie przejść? – jęknął Velvelvanel, kiedy pierwszy raz ujrzeli groźny masyw.

– Och, przełęczami – odparł Dagolar. – Nawet nie sięgniemy połowy gór. Po drodze zatrzymamy się w twierdzy Iliten-osleth.

– Oczy Południa – przetłumaczył Arivald – niegdyś ostatni zamek Cesarstwa na południowych rubieżach. Gdy ostatni raz byłem w Targencie, szykowano się, by go odbudować.

– I odbudowano – westchnął Dagolar – choć nie wiem, ilu ludzi zginęło przy tym. Zresztą nikt nie dałby rady przywrócić świetności całemu zamkowi. Odbudowano tylko warownię, ale wystarczy to, aby strzec Gór Spalonych.

– Iliten-osleth to przeklęte miejsce – rzekł Velvelvanel – i żaden człowiek nie powinien przywracać życia tej ruinie. Mówią, że nim trzęsienie ziemi pochłonęło zamek, oddawano się tam najczarniejszej magii i składano ofiary z ludzi.

– To było kilkaset lat temu – zaśmiał się Dagolar – jeśli w ogóle było. Teraz to tylko niewielki fort z równie niewielką załogą. Tak przemija chwała świata – dodał.

– Jeśli cokolwiek, co działo się w Iliten-osleth, można nazwać chwalebnym – mruknął Velvelvanel.

Nagle jeden z rycerzy zatrzymał konia i gestem poprosił magów, by się zbliżyli. Tuż przed kopytami niespokojnie kręcącego się wierzchowca wyrastała góra łajna. Nieco już zeschłego łajna.

– Trolle – burknął Dagolar – co za pech.

– Trolle? – spytał zaniepokojony rektor Lineal.

– Trolle? – jęknął Velvelvanel.

– Nienawidzę trolli – stwierdził Bolgast Szczwacz.

I miał rację, gdyż trolle były odporne na ogromną większość magicznych zaklęć. Czarodzieje poczuli się więc bezbronni, a Lineal nawet zaczął się głośno zastanawiać nad celowością podróżowania z tak wątłą obstawą.

– Zabijałem już trolle w górach Peredinu – powiedział pocieszająco jeden z rycerzy. – Są głupie i powolne, choć silne. Ale ten, który zastąpi nam drogę, gorzko tego pożałuje – pogłaskał czule rękojeść swego miecza. – Nie ma takiego stworzenia, którego nie imałoby się dobre ostrze.

Arivald pomyślał, że rycerz zapomniał dodać, iż skóra trolli była równie dobrą ochroną jak płytowa zbroja. Jak się okazało, rycerz nie w porę wypowiedział słowa o zastępowaniu drogi przez trolle, jeszcze bowiem przed zachodem słońca zobaczyli prawdziwego i żywego przedstawiciela tego gatunku. Stał sobie spokojnie na wąziutkiej ścieżce, ledwo się mieszcząc, bo po prawej ręce miał skalną ścianę, a po lewej przepaść. Głęboką przepaść.

– Czy nie ma innej drogi? – spytał Velvelvanel, a głos mu leciutko zadrżał.

Dagolar gniewnie pokręcił głową.

– Musielibyśmy nadłożyć trzy dni – rzekł. – Zabijcie go – rozkazał rycerzom.

– Zaraz, zaraz! – wtrącił Arivald, który zdawał sobie sprawę, jak niewielkie szansę ma człowiek w spotkaniu z trollem. Gdyby potwór stał na otwartej przestrzeni, to inna sprawa, ale tu, na wąskiej ścieżce…

Przełknął ślinę, bo zaschło mu w ustach, i podjechał bliżej. Troll spojrzał na niego leniwie, ale w jego spojrzeniu nie było wrogości. Jeżeli oczywiście człowiek jest w stanie cokolwiek wywnioskować ze spojrzenia trolla. Arivald zadarł głowę, bo mimo iż był na koniu, troll przewyższał go o dobre pół metra.

– Czy byłbyś łaskaw przepuścić nas, panie trollu? – zapytał grzecznie czarodziej.

Troll przesunął po nim wzrokiem, potem spojrzał w stronę zachodzącego właśnie słońca. Skrzywił się lekko, a jego potworny pysk nabrał wyjątkowo złowrogiego wyglądu. Jeden z rycerzy dobył miecza, drugi wycelował kuszę, giermkowie silniej ścisnęli styliska toporów.

– Parzy – poskarżył się troll.

Jego głos tak wstrząsnął końmi, że jeden, nie bacząc na lata dobrego wychowania, zrzucił jeźdźca (był nim rycerz z kuszą) i pognał ścieżką w dół.

– To dlaczego nie siedzisz w jaskini? – troskliwie spytał Arivald, bo powszechnie wiadomo, jak trolle nienawidzą słońca. Co prawda nie kamienieją od jego promieni, jak to opowiadają różne pleciugi i wypisują różne bajkopiórki, ale darzą słońce głęboką niechęcią.

– W jaskini – powtórzył troll i zadumał się głęboko.

W końcu podniósł rękę i paluchami, z których każdy miał grubość męskiego ramienia, podrapał się po kudłatej głowie.

– A gdzie jest jaskinia? – spytał wreszcie.

– Widziałem jakąś pół godziny drogi stąd – rzekł skwapliwie rycerz z kuszą, który pozbierał się już z ziemi – tą ścieżką w dół i po lewej stronie.

– Znaczy po tej stronie. – Arivald gestem pokazał trollowi, która jest lewa.

– Aha – odparł troll i poruszył się. Ze ścieżki sypnęły się w przepaść kamienie. – No to idem – dodał.

Wszyscy cofnęli się do rozszerzenia drogi, bo nikt nie chciał być blisko przechodzącego trolla, nawet jeśli ten troll zachowuje się spokojnie. Kiedy zniknął za zakrętem, Lineal otarł pot z czoła, a jeden z giermków odbiegł na stronę.

– Jesteśmy ci głęboko wdzięczni, panie Arivaldzie – powiedział sędziwy rektor.

– O tak – dodał rycerz, któremu wypadłoby zmierzyć się z trollem jako pierwszemu.

– Większość stworzeń zabijamy, gdyż boimy się ich – rzekł Arivald – a boimy się, ponieważ nie znamy ich obyczajów.

– Jak wejdzie do tej jaskini, możem go przydusić ogniem – odważnie zaproponował jeden z giermków.

– No to idź, głupcze! – zezłościł się Dagolar. – I widzisz, panie Arivaldzie? Nie da się odzwyczaić ludzi od bezsensownej przemocy.

– O tak – przytaknął czarodziej, nie przypominając Dagolarowi, że właśnie on chciał natychmiast rozprawić się z trollem. – Jedźmy już, mam nadzieję, że nie ma ich tu więcej.

No i na szczęście nie było, a nawet jak były, to nie weszły podróżnym w drogę. Bezpiecznie więc, po dwóch dniach, dotarli do miejsca, skąd widać było ruiny zamku i świeżo odbudowane mury warowni.

– Iliten-osleth – westchnął Velvelvanel, który mimo tylu dni w siodle nadal nie czuł się dobrym jeźdźcem. – Wreszcie!

– Hrhwarin! – dobiegł ich nagle ostry, chrapliwy głos.

Na skalnej półce stały trzy koboldy w długich po łydki kolczugach i z kuszami w dłoniach.

– Dwehre hrhwarin – odpowiedział Dagolar i koboldy opuściły broń.

– Co one tu robią? – spytał zdumiony Lineal.

– To załoga twierdzy – wyjaśnił Dagolar.

– Nie wejdę do zamku, którego pilnują koboldy – rzekł Bolgast Szczwacz. – Jak mogłeś zataić to przed nami, Dagolarze?

– Te koboldy złożyły przysięgę krwi memu władcy – wyjaśnił Dagolar. – Ludzie potrafią łamać przysięgi i nie dotrzymywać obietnic, a koboldy pozostają wierne temu, z którym połączyła je przysięga. Iliten-osleth jest zbyt ważną twierdzą, aby pozostawić tu byle kogo.

– Ale mnie nie składały przysięgi – rzekł wyniośle Bolgast – nie zatrzymamy się więc w Iliten-osleth.

– O nie – rzekł stanowczo Lineal. – Choć jedną noc chcę spędzić w łóżku, a nie na ziemi. Ty rób, jak chcesz, Bolgaście, ale ja nie zamierzam omijać Iliten z powodu jakichś przesądów.

Arivald przyjrzał się uważnie koboldom. Stały nieruchomo, niczym posążki wyrzeźbione z zeschłego rudobrązowego drewna i nie dawały znać po sobie, czy rozumieją, o czym mowa. Mag wiedział, że Bolgastowi nie chodzi o przesądy, lecz o rzecz stokroć ważniejszą. Żaden czarodziej, choćby najbardziej znamienity, nie był w stanie wniknąć w umysł kobolda i odgadnąć jego zamiarów. A czarodzieje starali się unikać tego, czego nie mogli kontrolować. O koboldach krążyło też mnóstwo niepochlebnych opowieści (mówiło się wszak: złośliwy jak kobold), podejrzewano te stworzenia o oddawanie się czarnoksięskim praktykom przekraczającym ludzką zdolność rozumienia. No cóż, były wszak koboldy rasą starszą jeszcze od ludzi, choć teraz wymierającą i tępioną. Tak jak bowiem ludzie nienawidzili i lękali się elfów oraz podziwiali krasnoludy (głównie za ich bogactwa), tak serdecznie pogardzali koboldami, uważając je za istoty bardziej zbliżone do zwierząt niż istot rozumnych. Kiedy prawie dwieście lat temu padła ostatnia forteca koboldów, wojska cesarza i krasnoludzkiego króla Targhana Oczopląsego urządziły koboldom taką rzeź, że w krwi broczyło się po kolana. Koboldy wtedy przyczaiły się gdzieś w górskich ostępach i tam wegetowały, czekając lepszych czasów. Niekiedy ten i ów władca najmował ich oddziały, a Silmeverd oddał im nawet skrawek ziemi, by mogły się osiedlić. Bo też wojownikami koboldy były znamienitymi i w czasie wojen potrafiły sprostać nawet wytrawnym krasnoludzkim topornikom.