– Jest nas tu kilkunastu dzielnych rycerzy – rzekł Hogwar – i trzykroć tyle zbrojnych sług. Jeśli dołączą do nas rycerze Wybrzeża i ludzie Winifreda Ponurego, zbierzemy z pięć setek żołnierzy. A nikt mi nie powie, że jakaś zgraja koboldów oprze się takiej sile.
– Ja widziałem Iliten-osleth – zauważył Arivald. – To twierdza nie do zdobycia.
– Nie ma twierdz nie do zdobycia – stwierdził butnie Hogwar.
– Oczywiście – zgodził się Arivald – jeśli ma się bardzo dużo ludzi (i nie liczy z ich życiem), bardzo dużo czasu, machiny oblężnicze, no i pieniądze. A my nie mamy żadnej z tych rzeczy.
– Odwagi, Arivaldzie, pokażę ci, jak zdobywa się twierdze – zaśmiał się Srebrnyliść, choć jako żywo, żadnej twierdzy nigdy nie zdobył, ale wiedział już teraz, że to chyba jego przeznaczenie.
– Nie trzeba nam pięciuset trupów – stwierdziła bardzo chłodno księżniczka – i słuchaj Arivalda, jeżeli chcesz zachować moją życzliwość.
Hogwar nieco posmutniał, ale pochylił głowę.
– Ty tu jesteś panią – odparł kornie.
– No właśnie – rzekła księżniczka i zamknęła się z Arivaldem sam na sam w swych prywatnych apartamentach.
Kiedy wysłuchała czarodzieja, roześmiała się.
– Jesteś absolutnie, absolutnie szalony! – krzyknęła. – Co za zdumiewający pomysł!
Jej oczy błyszczały podnieceniem, bo księżniczka również marzyła o wielkiej przygodzie.
– Chociaż z pewnością byłoby o wiele zręczniej, gdybyś rzucił na nas wszystkich czar niewidzialności. Wtedy moglibyśmy niepostrzeżenie wejść do zamku.
Arivald w odpowiedzi stwierdził, że księżniczka czyta za dużo bajek, a księżniczka w odpowiedzi się obraziła. Na szczęście nie na długo.
Tak więc ruszyli w skromnym orszaku, aby pochód był szybki, gdyż Arivald wiedział, że im prędzej dotrą do Iliten-osleth, tym lepiej dla wszystkich. Niepokoił się też nieco o pozostawionych w twierdzy magów, zastanawiając się, czy Dagolar nie obrzydził im życia po jego ucieczce.
A Dagolar naprawdę był wściekły. Kiedy tylko doniesiono mu o ucieczce więźnia, rozesłał kilka grup poszukiwawczych.
– Jak on rozwalił mój kod? – wrzeszczał na silmaniońskich magów, którzy zresztą zadawali sobie to samo pytanie.
Ale mimo złości trudno było mu nie podziwiać sprytu Arivalda. Bo nie dość, że czarodziej z Wybrzeża złamał kod i do wyważenia krat użył Trollego Czaru Gaudeamiusa (Dagolar był przekonany, że musiał to być Trolli Czar, bo nawet nie podejrzewał, iż ktokolwiek mógłby wyłamać je z muru bez pomocy magii), to w dodatku nad wyraz chytrze zrezygnował z zastosowania teleportacyjnych Gaussa lub Łabędziego Puchu. A skończyłoby się to opłakanie, gdyż Dagolar rozregulował Aurę wokół Iliten-osleth i wszelkie współrzędne po prostu szalały. Ale do szewskiej pasji doprowadzał go fakt, że Arivald tak dokładnie zatarł ślady po Trollim Czarze, iż nie było szans pójścia śladem ektoplazmatycznego ogona.
– Bogowie! – warczał Dagolar. – Ten człowiek zachowywał się tak, jakby miał na zbyciu mnóstwo czasu.
Nawet nie próbował szukać Arivalda poprzez zawirowania Aury, gdyż trwałoby to bardzo długo, a przypuszczał, że uciekinier mógł na spiralach pozostawić niemiłe niespodzianki. Ograniczył się więc do rozesłania grup pościgowych, a poza tym próbował wezwać demony. Ale demony w okolicach Iliten-osleth były pewne siebie, rozwydrzone i nieskore do pomocy. Jeden złożył Dagolarowi nieprzyzwoitą propozycję, inny zgodził się na pomoc, jeśli Dagolar rozwiąże zadane przez niego zagadki (zagadek miało być dziesięć tysięcy, gdyż demon wymyślał je przez ostatnie sto lat). Jedyny chętny do współpracy okazał się notorycznym oszustem, a jego pomocnik był miriadorękim wijunem i pokazywał wszystkie kierunki naraz (problemy związane z miriadorękimi wijunami, jakże celnie, opisał słynny mistrz sztuki czarnoksięskiej Lemas Stary).
Dagolar zamknął się więc w swej komnacie i upił, a uwięzionych magów kazał, w ramach restrykcji, przenieść do zamkowych podziemi i odebrać im wszelkie luksusy. Arivalda, oczywiście, nie odnaleziono. Próbował winą za jego ucieczkę obarczyć koboldy, co o mały włos nie zakończyło się ogólnym mordobiciem. W każdym razie był w paskudnym humorze i ten paskudny humor trwał bardzo długo, a powiększył się po otrzymaniu listu od króla Silmeverda, który to list zawierał słowa ogólnie uznane za obraźliwe. Natomiast silmaniońscy magowie, choć nudzili się w podziemiach i ciągle kłócili, wyśmiewali Dagolara w żywe oczy i kpili z każdej jego propozycji polubownego załatwienia sprawy.
Ale zdumienie Dagolara nie miało granic, kiedy koboldzi patrol doniósł o zbliżającym się orszaku. Gdyż w orszaku tym jechał Arivald i sama księżniczka Wybrzeża. Mag z Targentu uznał, że wreszcie może nastąpić przełomowy moment, i na powrót zaczął wierzyć w swą szczęśliwą gwiazdę. Upił się więc znowu, tym razem z radości. Rankiem następnego dnia witał przybyłych.
– To zaszczyt dla mnie ujrzeć cię, pani – rzekł kłaniając się głęboko przed księżniczką – i wielka radość z powrotem gościć w tych skromnych progach dostojnego Arivalda – dodał, a ironia w jego głosie była prawie niewyczuwalna.
Księżniczka, jak zwykle piękna i uprzejma, zupełnie podbiła serce Dagolara. A kiedy potem wyłuszczyła magowi swoje plany, nie posiadał się z radości.
– Pani, natychmiast wydam wam przepustkę i pchnę gońca do króla. Możecie wyruszyć, kiedy tylko wypoczniecie. Albo – zastanowił się przez moment – pojadę razem z wami. Tak, pojadę.
Arivald stropił się nieco, bo decyzja Dagolara komplikowała jego plany, ale nie dał nic znać po sobie.
– Myślę, że znajdziemy czas, abyś wyjaśnił mi, panie, jak przełamałeś kody, jak wyśledziłeś zawirowania Aury i jak zatarłeś ślady. Przyznam, iż niepomiernie mnie zdumiało, że mag o takiej potędze był do zeszłego roku nieznany.
– Lubię spokój i lubię też mieć swoje własne małe sekrety – odparł Arivald uprzejmie, lecz chłodno. Z rozbawieniem, ale i z pewnym strachem pomyślał, co zrobiłby Dagolar, gdyby dowiedział się całej prawdy. No cóż, życie stałoby się ciężkie.
Dagolar w pojednawczym geście kazał przenieść uwięzionych magów do wygodnych komnat i obiecał, że niczego im nie zabraknie.
– Dostojny Arivald przeszedł na naszą stronę – obwieścił im z nietajoną satysfakcją.
– Co za bajdy! – roześmiał się Bolgast Szczwacz.
– Każdy ma swoją cenę – rzekł Dagolar. – Piękne będą te nowe Akademie, nieprawdaż? Jedna w Targencie, a druga na Wybrzeżu.
– A więc to tak – rektor Lineal zagryzł wargi, przeklinając w duchu Arivalda, ale jednocześnie miał cichą nadzieję, że to tylko jakiś fortel.
Chociaż Arivald, nieustannie podkreślający swoje przywiązanie do Wybrzeża i jego władczyni…
Tak, przyznał sam przed sobą Lineal. Ten człowiek mógł to zrobić. Jesteśmy zgubieni.
Wiedział bowiem, że jeśli łańcuch pęknie choć w jednym miejscu, rychło posypią się dalsze ogniwa. Wielu będzie mogło sobie teraz tłumaczyć, że nie stają przeciw Tajemnemu Bractwu, lecz są po prostu stronnictwem w łonie samego Bractwa.