– Oczywiście – odezwał się nagle jakiś zgrzytliwy głos.
Arivald drgnął zaskoczony i dojrzał w kuli głowę niemłodego już człowieka w spiczastym niebieskim kapeluszu. Człowiek ten miał czarne, przenikliwe oczy. One właśnie patrzyły z pogardą i złośliwością na zdumionego czarodzieja.
– Będzie to bardzo niemiły dzień, mój drogi Penszo, kiedy zjawię się u ciebie – ciągnął głos – a nie zjawię się sam. Patrz.
Obraz w kuli zmętniał i nagle zamiast twarzy czarnoksiężnika pojawiło się w niej kilkadziesiąt smukłych okrętów o długich smoczych łbach, płynących przez morze pod wielkimi purpurowymi żaglami. Ale Arivald na tyle już doszedł do siebie, że raz-dwa wymamrotał zaklęcie przeciw omamom i szybko dotknął różdżką kuli. Błysnęło, zamigotało i pozostało tylko sześć okrętów. Mag uśmiechnął się sam do siebie.
– No, no – znów pojawiła się twarz czarnoksiężnika – nauczyłeś się czegoś, Penszo. Ale to, co widziałeś, to już nie omam. Niedługo te sześć okrętów dobije do waszego Wybrzeża.
– Czego chcesz ode mnie? – spytał Arivald, przełykając ślinę.
– Od ciebie? Nic. Jesteś tylko nędzną kreaturą i spotka cię zasłużona kara za podszywanie się pod jednego z członków Tajemnego Bractwa. Już dawno nikt nie ośmielił się na taką bezczelność. Kara musi być więc surowa, aby odstraszyć innych niedoszłych samozwańców. Ale tobie poświęcę tylko chwilę. Płynę na Wybrzeże po księżniczkę, bo zapragnąłem jej. Niech się przygotuje do wyjazdu ze mną, bo jeśli nie… – czarnoksiężnik zawiesił głos – to kamień na kamieniu nie pozostanie z całego Wybrzeża. Powtórz jej to.
Arivald potarł mocno brodę i jak zwykle posypały się z niej okruchy chleba. Czarnoksiężnik w kuli zaśmiał się zgrzytliwie.
– Słyszysz, idioto? – syknął. – Powtórz jej, że przybywa oblubieniec i lepiej niech będzie gotowa, aby mnie czule powitać.
Twarz czarnoksiężnika zniknęła, ale kryształ pozostał ciemny, zmatowiały. Arivald usiadł na rozchwierutanym zydlu i starał się zebrać do kupy rozbiegane myśli. Naprawdę był wstrząśnięty i co tu dużo mówić, mocno wystraszony. Kiedy już jednak uspokoił trochę nerwy, pomyślał, że najważniejszą sprawą byłoby dowiedzieć się, jak daleko od Wybrzeża znajdują się okręty najeźdźcy. A na to znał tylko jeden sposób. Wygrzebał z obszernej kieszeni płaszcza, kawałek węgla i narysował na podłodze koło, potem wpisał w nie gwiazdę, której pięć ramion poznaczył odpowiednimi dla każdego symbolami. Stanął w środku koła i podrapał się po nosie.
– Zaraz, zaraz, jak to było… Murem takal faris? Muram pahnal oris?
Różnica była zasadnicza, bo jedno zaklęcie przywoływało któregoś z małych morskich demonów, a drugie leczyło katar. Arivaldowi bardziej zależało na demonie, zwłaszcza że od lat nie chorował na katar.
– Murem takal faris – powiedział w końcu, przymykając oczy i przywołując Moc.
Sprawa zresztą na tym się nie kończyła. Różdżką należało wykonać skomplikowaną sekwencję ruchów (a jeden błąd mógł popsuć wszystko), po czym wypowiedzieć długą formułę rozkazu, która Arivaldowi jakoś nigdy nie chciała na stałe wejść do głowy. Tym razem jednak wszystko musiało pójść dobrze, bo po chwili coś mokrego pacnęło o podłogę. Mag zobaczył małego zielonego demona omotanego wodorostami i złośliwie patrzącego na niego wyłupiastymi oczami.
– Czego chcesz, sklerotyczny czarodzieju, co? – zaskrzeczał.
– No, no – mag pogroził mu różdżką – bądź grzeczny, bo cię uspokoję. Zaraz, zaraz, jak to było… – Przypominał sobie, w jaki sposób karci się krnąbrne demony.
Demon westchnął głośno.
– Już dobrze, dobrze. Gadaj, czego chcesz. Nie mam czasu siedzieć tu godzinami, nim ty przypomnisz sobie formułkę przymuszenia. Wolę po dobroci. Tylko chciałbym wiedzieć, czy pamiętasz, jak mnie uwolnić od rozkazu.
– Zdaje się, że pamiętam – mruknął niepewnie Arivald.
– Mam nadzieję – odparł zrezygnowanym tonem demon. – No, czego chcesz?
– Sześć okrętów płynie w stronę Wybrzeża – powiedział mag.
– Kiedy tu będą?
– A skąd ja mogę wiedzieć, co ja wróżka jestem? – obraził się demon. – Mogę najwyżej powiedzieć, gdzie są – dodał pojednawczo.
– Właśnie o to mi chodzi.
– Swoją drogą ładny z ciebie czarodziej, skoro musisz mnie wzywać do takiego głupstwa – zauważył nie bez złośliwości demon.
– Trzydzieści dwie mile, ale wiatr słabnie i trzeba omijać skały. W tym tempie będą tu nie wcześniej niż pojutrze. No, zadowolony?
Arivald skinął głową i wyrecytował formułę odejścia. O dziwo, bezbłędnie. Demon zniknął tak szybko, jak się pojawił. Teraz przyszedł czas, aby poważnie zastanowić się nad całą tą niebywałą i zatrważającą sprawą. Mag usiadł na podłodze i w zamyśleniu przeczesał palcami długą brodę. Przez dwa dni można zrobić wiele. Na przykład na szybkim koniu opuścić Wybrzeże i znaleźć się w Górach Iglicowych, skąd już tylko trzy dni drogi do równin. Ale zostawić księżniczkę? Zostawić tylu dobrych, spokojnych ludzi na pastwę czarnoksiężnika? Lecz cóż innego pozostawało człowiekowi, który pochopnie przywdział maskę mędrca i czarodzieja? Przecież nie ma najmniejszych szans w walce z czarną magią! W walce z sześcioma okrętami morskich rozbójników, a na pokładzie każdego z nich co najmniej czterdziestu ludzi! Toż pokonanie tej potęgi było zadaniem nie tylko dla maga, ale i dla solidnego rycerskiego oddziału. Dwa dni. Cóż to są dwa dni! Przez dwa dni nie wezwie się posiłków zza gór ani nie ufortyfikuje zamku. Przez dwa dni nie można zrobić zupełnie nic! A może jednak? W końcu Arivald nie był byle kim. Dowodził oddziałami Wszobrodego, na jego rękach umierał krasnoludzki król. Przeżył masakrę na morribrondzkich bagnach, zasadzki elfów, czary wiedźmiarzy i bagienną trzęsawicę. Czas było obudzić się z długiego i spokojnego snu!
Kiedy otworzył furtkę do ogrodu, zobaczył, że księżniczka właśnie bawi się w chowanego. Poznał to po zaaferowanych minach dworzan i po nerwowym przetrząsaniu przez nich krzaków oraz wpatrywaniu się w korony drzew. Od kiedy księżniczka zaczęła karać najmniej gorliwych w tej zabawie, wszyscy bieganiną i zgiełkiem starali się udowodnić swoje zaangażowanie. Bo księżniczka karać umiała. Dla każdego potrafiła wymyślić coś niezbyt przyjemnego. Hrubelowi Śpiewakowi odebrała na trzy dni harfę, Bomborowi Borsukowi zabroniła przez tydzień jeść ulubiony pasztet z zajęczych języków, Tardowi Wyniosłemu kazała przez cały dzień chodzić w kobiecym czepku, a Magnusowi Pięknowłosemu ścięła loki przy samej skórze. Księżniczka nie była uosobieniem łagodności. Była krnąbrna, złośliwa i pyskata, ale miała złote serce i wszyscy ją kochali.
– O, Arivald – zadyszany Magnus, który nawiasem mówiąc zupełnie idiotycznie wyglądał ostrzyżony na jeża, zatrzymał się obok. – Witaj. Czy nie mógłbyś znaleźć księżniczki? – spytał ciszej, a potem dodał już szeptem: – I tylko mnie powiedzieć, gdzie się schowała?
– Oczywiście, mój drogi – odparł mag. – Nad jeziorem, pod granitowym lwem. W takiej okropnej dziurze. Całą suknię ma ubłoconą.
– Dzięki, panie! – Magnus pognał pędem w stronę jeziora.
Czarodziej uśmiechnął się lekko do siebie. Takie rzeczy jeszcze potrafił. Zaraz jednak spoważniał. Nie było czasu na chichy, śmiechy i zabawy. Nadszedł czas walki!
Księżniczka wracała razem z zadowolonym Magnusem. Zastanawiała się, czy być nadąsaną, czy nie. W dziurze było wilgotno, brudno i ohydnie śmierdziało, ale dotąd nikt tej kryjówki nie odnalazł. A teraz ten Magnus, no! Wydawało się, że to taki niedorajda.
– Dzień dobry, pani – rzekł mag, pochylając głowę.