Wielki karmazynowy smok. Z nozdrzy buchały mu kłęby dymu, z gardzieli powoli wydobył się ryk. Ryk tak przeraźliwy, aż Arivaldowi przez moment wydawało się, że ogłuchnie. Jedną ręką mocno przytrzymał dziewczynę, bo nie był pewien, czy zechce mdleć, czy uciekać, a drugą wyszarpnął zza pasa różdżkę. Smok zionął pod niebo ogniem.
– Meangil massumo xanath! – krzyknął czarodziej, kreśląc różdżką Prawdziwy Łuk.
Smok zniknął.
– Tego już za wiele, Cudaku – rzekł gniewnie Arivald. – Naprawdę mnie rozzłościłeś.
– Umrzesz, um… – zaskrzypiało drzewo.
– Och, zamknij się – warknął mag.
Pogłaskał Leę po policzku, a ona wtuliła się w jego płaszcz.
– Pogromca Smoków – szepnęła jeszcze trwożnie, ale już z podziwem.
Arivald uśmiechnął się i uniósł głowę. Zaledwie o trzy kroki przed nimi stał Cudak. Stał i uśmiechał się złośliwie.
– Obrzydlistwo – mruknął Arivald, a Lea pisnęła i znowu schowała głowę w płaszcz maga.
Bo Cudak rzeczywiście wyglądał obrzydliwie. Twarz koloru zeschniętej kory, pomarszczona i złuszczona, nos jak zagięty konar, a zamiast włosów rudobrązowe liście. Jedno oko miał zielone, drugie pomarańczowe, oba zaś ciągle na przemian mrugały, co dawało naprawdę niesamowity efekt.
– Powinieneś się wstydzić – powiedział Arivald i wymruczał Piąty Czar Hyalla z Zapewnieniem Trustowym.
Teraz zobaczył przed sobą już nie Cudaka, lecz dobrze znaną postać czarodzieja Galladrina. Galladrin miał złote włosy, duże błękitne oczy i jasną cerę. Jak zwykle ubierał się w dobrany do koloru oczu kubrak ze złotym pasem, u którego nosił sztylet z rękojeścią w kształcie smoczej głowy.
– Witaj, Panienko – powiedział Arivald i Galladrin od razu się rozzłościł.
– Zabroniłem raz na zawsze, aby mnie tak nazywano – rzekł wyniośle.
Lea ostrożnie wychyliła głowę spod płaszcza Arivalda. Ona nadal widziała Cudaka, ale była zdumiona, że nie doszło jeszcze do walki. Spodziewała się zaklęć. Kul ognia, stożków lodu, ścian mgły, może nawet tego, że magowie zmienią się w potwory. Spodziewała się burzy i hałasów i wezwania demonów. Ale tego się nie spodziewała.
– Zjesz ze mną obiad? – spytał Galladrin.
– Z przyjemnością – odparł Arivald.
– A to kto? – Galladrin wskazał Leę. – Co ona taka poszarpana? Ach, ty stary zbereźniku, nie mogłeś poczekać, aż dojdziecie do mnie, tylko musiałeś to robić w lesie?
– On zabił twojego smoka! – krzyknęła Lea. – Poddaj się!
– Szczerze przyznaję, że nieudolnie zrobiłem tę halucynację – roześmiał się Galladrin. – Chodźcie.
Chata Galladrina stała pośrodku niedużej polany, obok przyczaiła się rozchwierutana szopa i pieniek na drzewo z wbitą siekierą.
– Śmierć, śmierć! – wrzasnęła siekiera.
– Bardzo niesmaczne – skwitował Arivald.
– Cóż, każdy musi mieć swoje drobne radości – stwierdził filozoficznie Galladrin, nie precyzując, czy chodzi mu o siekierę, czy o samego siebie. Weszli do środka. Na kuchni buzowało coś w rondlach, wokół rozchodził się aromatyczny zapach. – Zupa grzybowa i kotlety z kani – zapowiedział, przestawiając rondle.
– Nadal nie jadasz mięsa?
– Oczywiście, że nie. Każde stworzenie ma prawo do życia.
– Na przykład grzyby – dodał złośliwie Arivald.
– Mój drogi – uniósł się Galladrin – nieśmiertelny Pantaleon Poliwajtes w swojej pracy „O odczuwaniu” dawno udowodnił, iż…
– Dobra, dobra – przerwał niegrzecznie Arivald – dawaj te grzyby. Grzyby nie mają co prawda żadnych wartości odżywczych i są ciężkostrawne – wyjaśnił Lei – no ale na bezrybiu i rak ryba.
Usiadł na ławie, a Lea przezornie wcisnęła się pomiędzy niego a ścianę. Z lękiem przyglądała się krzątającemu przy kuchni Cudakowi.
– Nie mógłbyś się odmienić? Widzisz, że dziewczyna się boi.
– A kto ty w ogóle jesteś? – spytał Leę Cudak. Jego oczy zamrugały szczególnie groźnie.
Arivald sapnął z niezadowoleniem.
– Jestem Lea, panie Cudaku, i przyszłam prosić, abyś uwolnił mojego tatę i brata – wyrecytowała szybciutko i jeszcze mocniej przylgnęła do Arivalda.
– Ach, to tak. A ciebie pewnie przysłali z Bractwa. – Galladrin surowo spojrzał na starego czarodzieja. – Mogłem się spodziewać, że to nie jest towarzyska wizyta.
– Masz zwolnić zaklęcia. – Arivald wymierzył palec w Cudaka. – Jak śmiesz zamieniać ludzi w drzewa i kamienie? Mistrz był bardzo rozgniewany, kiedy się o tym dowiedział. Poza tym powinieneś wiedzieć, że stosowanie tak silnej magii może poważnie zaszkodzić twojemu zdrowiu! Choć zdaję sobie sprawę, że zważywszy na twoją słynną koncentrację, mogłeś niezbyt uważnie uczestniczyć w zajęciach.
– A jeśli nie zwolnię zaklęć?
– Będę zmuszony odprowadzić cię na sąd Bractwa.
– To ciekawe… Jak ty to sobie wyobrażasz? – Galladrin uśmiechnął się złośliwie.
– Mój drogi, jestem tu w oficjalnej misji i jeżeli odmówisz, czy nawet mnie pokonasz, Bractwo nigdy ci tego nie wybaczy. Wcześniej lub później przyślą kogoś innego. Dodam, że sam poprosiłem o tę misję, bo początkowo miał jechać Velvelvanel, a on zrobiłby z ciebie kotlety i to, sam wiesz, jeśli trzeźwo oceniasz własne umiejętności, bez najmniejszego trudu.
– Palą las – powiedział Galladrin. – Całe olbrzymie obszary. Tłuką bobry, co pomijając aspekt moralny, spowodowało rozchwianie gospodarki wodnej. A ja lubię bobry – przymrużył porozumiewawczo oko – w każdej postaci. Czy nie rozumiecie, mieszczuchy z Silmaniony – kontynuował znowu poważnie – że ja ich chronię przed nimi samymi? Ostatnio mieli pomysł, by zmienić koryto rzeki i wykopać sztuczny staw. Wyliczyłem, że dzięki temu przemieniliby w pustynię ładnych parę kilometrów łąk i pól. I niedługo zdychaliby z głodu albo musieli się przenieść gdzieś indziej. Ale jak kilku zmieniłem w kamienie, zaraz się uspokoiło. Nikomu nie zaszkodzi, gdy parę lat czy miesięcy pobędzie w zmienionej formie. Przynajmniej mają czas na przemyślenie błędów. Poza tym mistrz Chałates Srebrnogórzec zawsze twierdził, że zmiana formy zewnętrznej sprzyja wewnętrznemu rozwojowi.
– Co za demagogia! – obruszył się Arivald. – Nienawidzę, kiedy ktoś wyrywa twierdzenia z kontekstu. Poza tym, znając twój poziom umysłowy, ręczę, że nigdy nie doczytałeś do końca traktatu „O zmianie”.
– Wypraszam sobie!
– Mój drogi, nie zapominaj, że przez trzy lata miałem przyjemność – mocno zaakcentował ostatnie słowo – być twoim nauczycielem i przyznam, że rzadko kiedy spotyka się osobników tak odpornych na wiedzę.
– Może więc mały sprawdzian sił? – policzki Galladrina pokryły się purpurą.
– Czemu nie – burknął gniewnie Arivald i wstał z miejsca, wymachując swoim okutym żelazem kijem.
– Chwileczkę! – Galladrin cofnął się pod ścianę. – Czy nadal potrafisz złamać w ręku podkowę?
– Nadal – ponuro odparł mag.
– A czy nadal podrzucasz trzydziestopudowy worek?
– Tak.
– W takim razie traktuj moją propozycję jako niebyłą – powiedział Galladrin wesoło – i porozmawiajmy jak przyjaciele.
– A co z nią? – wskazał Leę Arivald. – Zabrałeś jej ojca i brata. Nie wstyd ci?
Galladrin wzruszył ramionami.
– Wszystko kosztuje – powiedział – bardzo mi przykro, ale takie jest życie. Każda rewolucja wymaga ofiar.
– Ilu ich tam przemieniłeś?
– Kilkunastu. Ale część już wypuściłem. Arivald gwizdnął.
– Masówka – powiedział. – To chyba przesada. Musisz wypuścić resztę.
– Mowy nie ma! I nie strasz mnie Velvelvanelem. Też coś. Przysłać do mnie tego starego nekromantę. Co to w ogóle za pomysł? Wcale nie jestem pewien, kto komu da radę, jak przyjdzie co do czego. Oczywiście, że nie będę ich trzymał zbyt długo – dodał łagodniej, widząc, że palce Arivalda znów zacisnęły się na kiju – należy umiejętnie stosować bat i marchewkę.