Выбрать главу

– To są amoralne metody. Co za bzdury gadasz o rewolucji, ofiarach, bacie i marchewce? Dziwię się, że nie mogłeś wymyślić czegoś bardziej finezyjnego. Jesteś w końcu absolwentem Akademii! Który to byłeś na roku? Przypomnij mi…

– Skosztuj może zupy – uśmiechnął się wdzięcznie Galladrin, który nie chciał sobie przypomnieć. A poza tym był przekonany, iż Arivald doskonale to pamięta.

Arivald skosztował zupy.

– Co za paskudztwo – powiedział – zdecydowanie za dużo soli i za dużo wody.

– Niezwykle uprzejmie z twojej strony – kwaśno odparł Galladrin.

– Nigdy nie miałem zaufania do wegetarian. Jest w tym coś z choroby umysłowej. Powiem więcej, coś z…

– Nie pozwolę, aby w moim własnym…

– Panie Cudaku, co z moim tatą i bratem? – ośmieliła się przerwać im Lea i silniej przytuliła się do Arivalda.

– A co mi dasz w zamian za ich wolność? – Cudak spojrzał na nią z uwagą, a Galladrin mrugnął do Arivalda.

– Wszystko czego zażądasz – odważnie odparła Lea, ale Arivald czuł, jak drżą jej dłonie.

– A więc dobrze, Leo – podniósł głos Cudak, a z uszu spłynęły mu kłęby błękitnego dymu. – Ty zostaniesz tu zamiast nich i będziesz moją żoną.

Lea zakrztusiła się zupą.

– Ga-lla-dri-nie – wycedził Arivald – nie posuwaj się za daleko. Czy chcesz, abym powtórzył Velvelvanelowi, że nazwałeś go starym nekromantą? A mistrzowi szepnął, iż wspominasz o rewolucji?

– Zgadzam się – powiedziała Lea cicho i spuściła wzrok. – Zrobię wszystko, aby ich ocalić. Na pewno masz dobre serce, panie Cudaku, tylko potrzeba ci miłości. Zostanę z tobą.

– Nienawidzę bajek – warknął Galladrin. – Patrz, Arivaldzie, co za oklepane schematy. Pobliska znachorka ciągle leczy z parchów dziewczęta, które zbyt intensywnie całują żaby. Mój Boże, ja już nie mam siły do tego wszystkiego. Chciałbym zamieszkać w mieście, wieczorem chodzić do teatru i na przyjęcia, mieć własnego krawca i piwniczkę ze stuletnimi winami. Chciałbym studiować dzieła z silmaniońskiej biblioteki i pogrążyć się w atmosferze nauki i uduchowienia… – Galladrin wzniósł oczy do nieba, starając się wywołać przekonujący obraz uduchowienia.

– Chcesz mnie rozśmieszyć? – burknął Arivald i pogłaskał Leę po włosach. – Nie bój się, moje dziecko. On tylko żartował. Uwolni ich tak czy inaczej.

I wtedy usłyszeli głos sprzed drzwi.

– Wyłaź, ohydny Cudaku! Wyłaź przed chatę i skosztuj błysku mego ostrza.

– Znowu! – westchnął Galladrin smętnie. – To już trzeci rycerz w tym miesiącu. A w dodatku nie umie nawet poprawnie mówić. Co za upadek obyczajów. Kiedyś wyzwanie na pojedynek było istnym popisem poetyckim, a teraz co? Skosztuj błysku mego ostrza. Jakież to niskie.

Pstryknął palcami i zamienił się w chimerę. Rozdziawił paszczę najeżoną ociekającymi jadem kłami.

– Śmierć!!! – wrzasnął tak, że Arivald myślał, iż pękną mu bębenki. Lea dawno była pod ławą.

Wyskoczył na zewnątrz, a Arivald powoli wyszedł za nim. Lecz kiedy stanął w progu, zaniepokoił się, na polanie bowiem stał potężny rumak w czarnym czapraku, a na jego grzbiecie siedział kobold w długiej po łydki kolczudze, z czterostopowym mieczem w dłoni. Galladrin cofnął się. Czarodzieje nie potrafią wpływać ani na trolle, ani na koboldy. Toteż kobold od razu ujrzał Galladrina w jego prawdziwej postaci.

– Zginiesz, magu – rzekł i zakręcił młyńca mieczem – z ręki Assvihawera syna Tssymaxa. Zawieszę u boku twą czaszkę i…

– Cholera! – Galladrin zamierzał rzucić szybko Czar Gaussa, ale nim zdążył się przygotować, kobold bodnął konia ostrogami i już był tuż przy nim. Uznał, że potem dokończy historię czaszki Galladrina. Mag przetoczył się pod końskim brzuchem i wypuścił z dłoni różdżkę.

– Ha! – ryknął kobold, spinając rumaka.

Arivald uznał, że czas wejść do akcji. Skoczył w stronę napastnika, chwycił jego konia przy pysku. Uchylił się przed ciosem koboldziego miecza i grzmotnął jeźdźca kijem w potylicę. Kobold jęknął i spadł z siodła. Arivald uklęknął mu na piersi, chwycił za gardło. Kobold machnął pięścią w okutej stalą rękawicy, ale czarodziej zatrzymał cios. Kobold wrzasnął, kiedy chrupnął mu nadgarstek.

– Magia magią, a siła siłą – mruknął niezdyszany nawet Arivald i walnął kobolda otwartą dłonią w głowę.

Assvihawer syn Tssymaxa zrozumiał, że nie ma się co stawiać.

– Broń, zbroja i koń zostaje, a ty do domu – rozkazał Arivald. Kobold pojękując zdjął kolczugę i pas.

– Spotkamy się jeszcze – warknął masując nadgarstek i zniknął w lesie. – I zawieszę u boku twoją czaszkę! – ryknął zza ściany drzew.

Galladrin stanął obok Arivalda.

– Jestem twoim dłużnikiem – rzekł, ocierając krew z twarzy. – Mój Boże, zawsze o twojej sile krążyły legendy, ale nigdy nie widziałem cię w walce. Żebyś ty miał takie zdolności magiczne, jaką masz krzepę!

– Skoro jesteś moim dłużnikiem, to słuchaj teraz… – powiedział Arivald.

Weszli do chaty, Galladrin już we własnej postaci, ale w kolczudze kobolda i z mieczem w dłoni. Kolczuga, co prawda, sięgała mu zaledwie do pasa, ale i tak robiło to imponujące wrażenie. W każdym razie z pewnością robiło to wrażenie na kimś, kto miał nikłe pojęcie o tym, jak powinien wyglądać prawdziwy rycerz.

– A gdzie Cudak? – Lea patrzyła na nich, jeszcze przerażona wspomnieniem o chimerze.

– Nie ma Cudaka – obwieścił uroczyście Arivald. – Ten oto rycerz zwyciężył go w uczciwej walce i wygnał. Ale zostanie tu, aby się wami opiekować, aby nigdy już Cudak nie śmiał powrócić do Cudakowego Lasu. A ja odczaruję tych, co zostali zaklęci przez Cudaka.

– Och, jesteście ranni, panie – szepnęła nieśmiało Lea i krajem rękawa otarła krew z policzka Galladrina.

Po kilku dniach Arivald był już w drodze do Silmaniony, aby zameldować Wielkiemu Mistrzowi Harbularerowi o wykonaniu zadania. Zatrzymał się w karczmie przy gościńcu i nim położył się spać, zdążył jeszcze wysłuchać pieśni o Cudaku z Cudakowego Lasu, Pogromcy Smoków (smok nosił imię Halucacja) Arivaldzie i Nieustraszonym Rycerzu. Wysłuchał jej trzykrotnie, gdyż była to pieśń niezwykłej piękności. Arivald dorobił się w niej, co prawda, spiczastego kapelusza, płaszcza haftowanego w srebrne gwiazdy oraz „oblicza pełnego mądrości i dostojeństwa”, ale uznał, że w poezji niekonieczna jest nadmierna dbałość o szczegóły.

– I oto cała historia – rzekł Arivald. – Teraz naprawdę chciałbym już wrócić na Wybrzeże.

Wielki Mistrz Harbularer, Pan Czarnej Różdżki i Władca Tysiąca Zaklęć, pogładził się wolno po brodzie.

– Cała? – spytał nieco kpiąco. – Naprawdę cała, dostojny Arivaldzie?

Arivald westchnął.

– Nic nie ujdzie twojej przenikliwości, Mistrzu. No dobrze, ślub był dwa dni później. To bardzo piękna dziewczyna.

– A więc wszystko się dobrze skończyło – powiedział Harbularer, nalewając wina do kielichów. – Wypijmy.

– Za co?

– Za bajki. Wypili.

– No to wracam na Wybrzeże – sapnął Arivald i podniósł się z krzesła.

– Chwileczkę, Arivaldzie. Doszły mnie słuchy, że komesowi Berbezzy niezbędna jest pomoc Bractwa. A ponieważ nie mam akurat nikogo wolnego…

– Ty naprawdę nie znasz słowa „wakacje” – westchnął Arivald i napełnił sobie kielich – ale nim wyjadę, każ przyjść tu swemu minstrelowi. W drodze słyszałem pewną zajmującą pieśń i myślę, że powinien ją włączyć do swego repertuaru. Powiedziałbym nawet: koniecznie włączyć.