Выбрать главу

WYPOWIEDZ MNIE, WYPOWIEDZMNIE, WYPOWIEMIE, WYWIEDZNIE – litery zaczęły wirować jak oszalałe.

Natężenie Aury wzrosło do granic wytrzymałości. Arivald chciał odsunąć krzesło od stołu, lecz nogi krzesła jakby wrosły w podłogę. Nie mógł oderwać wzroku od skaczących i tańczących liter. Próbował przywołać któreś z zaklęć ochronnych, ale formuły uciekły mu z pamięci. Nie było już nic poza tym jednym czarem, tym jednym zaklęciem, które krzyczało, wyło i domagało się: Mniemiewypowiedzmnienie!

I Arivald w końcu nie wytrzymał napięcia. Wypowiedział zaklęcie. Wszystko ucichło. Uspokoiło się. Zamarło. Ale to była cisza tego rodzaju, jak ta, która panuje w oku cyklonu. Chwilowa przerwa w działaniu kataklizmu. Czarodziej siedział otumaniony, a przed oczami mroczniało mu i nie mógł skupić ani myśli, ani wzroku. Nagle poczuł za plecami jakiś ruch. Obrócił gwałtownie głowę i zobaczył, że z lustra wyłania się potężna czerwona łapa najeżona pazurami. Nim zdołał zrobić choć ruch, łapa sięgnęła po niego z przerażającą szybkością. Poczuł tylko chłodny ucisk w okolicach piersi i został porwany w mleczną toń.

– Zapytaj w tym domu wszetecznic – warknął Wielki Mistrz. – Pewnie zaspał.

– Sprawdzałem i tam, mój panie – odparł Kleifast, kłaniając się z lekka. – Nie było go wczorajszego wieczoru.

Harbularer złożył dłonie i przez chwilę przyglądał się swym równo obciętym i wypolerowanym paznokciom.

– Wyważcie drzwi – rozkazał w końcu. – Może zasłabł. Kleifast pozwolił sobie na leciuteńki uśmieszek. Czarodziej Arivald był ostatnią osobą, którą by podejrzewał o zasłabnięcie.

– Tak jest, mój panie – rzekł jednak i natychmiast wydał stosowne rozkazy.

Potem czekali w milczeniu. Harbularer przy stole, Kleifast stojąc naprzeciwko niego. Wreszcie do komnaty wszedł jeden z policjantów Kleifasta.

– Nie ma nikogo – zameldował.

Harbularer postanowił sam pofatygować się do domku, który Arivald zajmował w Silmanionie. Tym razem niepokój i zdumienie służących wzbudził fakt, że Wielki Mistrz wybrał się wyjątkowo prędko i tylko w towarzystwie Kleifasta oraz jednego z jego policjantów. W pracowni Arivalda od razu rzuciła mu się w oczy leżąca na biurku księga, którą dał wczoraj magowi. Zamknięta. Obok widać było notatki świadczące o tym, że ktoś musiał ją przeglądać. Kleifast natychmiast dostrzegł zdenerwowanie Wielkiego Mistrza, ale nic nie powiedział. Nic też nie powiedział widząc, jak Harbularer zabiera księgę i okrywa ją iluzyjnym czarem. Pracując od lat w służbie silmaniońskich magów, nauczył się nie zadawać zbyt wielu pytań.

– Każ przyprowadzić do mnie rektora Lineala i Tulbercjusza – polecił Wielki Mistrz. – Aha – dodał po chwili namysłu – i Velvelvanela.

Zasępiony wrócił do swego pałacu. Czekał na wezwanych czarodziei i tylko po tym, że bębnił palcami w blat stołu, można było poznać, jak bardzo jest zdenerwowany. Trzej magowie przybyli prawie natychmiast. Sędziwy Lineal, rektor Akademii, i Tulbercjusz, jeszcze starszy od Lineala i kto wie czy nie bardziej uczony. Zaraz po nich zjawił się Velvelvanel, dość jeszcze młody i zgryźliwy, bo wciąż pamiętano mu oskarżenie o nekromancję sprzed kilkudziesięciu lat, choć tej niechęci nie ujawniano już tak natarczywie. Między innymi dzięki wstawiennictwu Arivalda.

– Mistrz Arivald zaginął – rzekł prosto z mostu Harbularer i opowiedział im wszystko, co zeszłego wieczoru mówił Arivaldowi.

Lineal i Tulbercjusz natychmiast się obrazili, że nie im Wielki Mistrz powierzył tajemniczą księgę, ale nie dali znać po sobie tej urazy. Velvelvanel skrzywił tylko wargi. Zbyt lubił i szanował Arivalda, aby martwiły go teraz jakieś spory ambicjonalne. Poza tym rozsądnie uznał, iż gdyby to jego obdarzył zaufaniem Wielki Mistrz, czarodzieje mogliby się teraz zastanawiać: gdzież podział się Velvelvanel? A to wcale nie musiało być miłe.

– Należy zwołać konsylium i przeprowadzić odpowiednie analizy – rzekł uczonym tonem Tulbercjusz.

– Pewnie – mruknął złośliwie Velvelvanel – a dostojny Arivald niech tymczasem sam sobie radzi.

Harbularer chrząknął, bo nie spodobał mu się ton Velvelvanela, choć w zasadzie zgadzał się z samą ideą. Nie było czasu na konsylia i uczone narady, które potrafiły ciągnąć się całymi dniami (lub miesiącami, kiedy w grę wchodziło osobiste bezpieczeństwo konferujących czarodziei). Arivald mógł naprawdę potrzebować pomocy i choć zwykle radził sobie z wszelkimi kłopotami, ostatnie wydarzenia wykazywały niezbicie, że wreszcie sobie nie poradził.

– Należy działać zdecydowanie i hm… pośpiesznie – ostatnie słowo z trudem przeszło mu przez gardło, gdyż pośpiech był rzeczą, której czarodzieje serdecznie nienawidzili.

– Pośpiesznie? – z niedowierzaniem spytał Tulbercjusz.

– Tak – odparł Harbularer – ale jeżeli okaże się, że dostojny Arivald udał się na jakąś niewinną wycieczkę, własnoręcznie obedrę go ze skóry.

– Nie sądzę – rzekł poważnie Velvelvanel. – Myślę, iż naprawdę coś niezwykłego musiało się wydarzyć.

– Idźcie teraz do domu Arivalda i dokonajcie pełnej analizy Aury – rozkazał Wielki Mistrz. – Trzeba szybko podjąć decyzję.

Arivald zorientował się, że musiał w pewnej chwili stracić przytomność, gdyż nic nie pamiętał od momentu, kiedy pochwyciła go ta pazurzasta czerwona łapa. Teraz leżał wygodnie na ogromnym łożu z baldachimem, pełnym poduszek, poduszeczek, piernatów i kobierców. Wokół unosił się miły zapach, podobny nieco do zapachu różanych perfum. Czarodziej wolno podniósł się na nogi i rozejrzał po komnacie. Była urządzona z przepychem, który walczył o lepsze z brakiem gustu. Na ścianach wisiały malowidła przedstawiające sceny z życia rusałek i pastuszków, podłogę wyścielał krwistoczerwony dywan o włosiu długim na palec, a meblami były palisandrowe krzesła, sekretery i szafki, bogato zdobione złoceniami.

Nagle powietrze przed czarodziejem zgęstniało i wyłonił się z niego złotowłosy młodzieniec wielkości trzyletniego dziecka z różowymi skrzydełkami wyrastającymi z ramion.

– Jestem Lohanni lai Simenei – oznajmił głosikiem brzmiącym jak słodka muzyka – i jestem na twe usługi. Co rozkażesz, mój panie?

Arivald pomyślał, że mógł trafić zdecydowanie gorzej. Miejsce, mimo pretensjonalności wystroju, nie sprawiało wrażenia kazamat (a jeśli nawet, to niezwykle ekskluzywnych).

– Po pierwsze, możesz mi służyć odpowiedzią na pytania, Lo – rzekł czarodziej. – Pozwolisz, iż będę nazywał cię Lo?

– Brzmi to trochę mało poważnie – uśmiech na moment zniknął z twarzy złotowłosego młodzieńca – ale oczywiście twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.

– A więc, po pierwsze: gdzie ja jestem?

– Jesteś w pałacu Estellon, mój panie.

– To bardzo dużo mi mówi – odparł sarkastycznym tonem Arivald – a jak się tutaj znalazłem?

– Zostałeś zaproszony i przyjąłeś zaproszenie, mój panie.

– Ach, to było zaproszenie! – rzekł Arivald. – Dobrze wiedzieć, że pewne słowa oznaczają tu zupełnie coś innego. A gdzie jest pałac Estellon?

– Oczywiście w stolicy.

– Dobrze, kontynuujmy – czarodziej nie tracił dobrej woli. – Stolicy czego?

– Stolicy Cesarstwa, mój panie.

Jedyne Cesarstwo, o którym Arivald słyszał, leżało na południowy zachód od Silmaniony i z pewnością nie było tam miasta o nazwie Estellon.

– Jakiego Cesarstwa?

– Cesarstwa Hallanor nazywanego Inaczej Krajem Smoka o Tęczowych Oczach.

– Dlaczego tak je nazywają?

– Naszym symbolem jest mityczny smok, o którym mówi się, że był założycielem Cesarstwa i jego pierwszym władcą.

Arivald ucieszył się, że smok jest tylko mityczny, gdyż nie miał ochoty na spotkanie z żadnym przedstawicielem tego gatunku, niezależnie od tego, czy miałby oczy tęczowe, czy jakiekolwiek inne. Co prawda wszyscy wiedzieli, że smoki wyginęły dawno, dawno temu (a może w ogóle były tylko mitem), ale nadal sama nazwa budziła jakiś irracjonalny niepokój. Mistrz Harbulerer nazywał to pamięcią genetyczną. Cokolwiek mogłoby to oznaczać.