Выбрать главу

– O, Arivald! Od dawna tu jesteś? – spytała podejrzliwie.

– Dopiero co nadszedł – zapewnił spiesznie Magnus.

– No, nie wiem – księżniczka uważnie spojrzała na niego. – Coś wolno odrastają ci te włosy – dodała złośliwie.

Magnus się zaczerwienił. Arivald ujął księżniczkę stanowczo pod rękę i poprowadził parkową aleją w stronę zamku. Dał znak dworzanom, aby nie szli za nimi.

– Cóż to się stało? – księżniczka była zdumiona.

– Nieszczęście, pani – westchnął czarodziej.

– Cóżeś znowu sknocił? – spytała beztrosko i nieco złośliwie. Arivald puścił jej słowa mimo uszu.

– Czy słyszałaś, pani, o morskich rozbójnikach pływających okrętami o smoczych łbach?

– Oczywiście, Arivaldzie, ale cóż…

– Płyną tutaj – dokończył mag – w sześć okrętów. Księżniczka umilkła i odgarnęła z czoła kosmyk włosów. Teraz nie była to już wesoła dziewczynka bawiąca się w chowanego i drocząca ze wszystkimi. Przed Arivaldem stała władczyni.

– Jesteś pewien?

– Tak, pani.

– Kiedy tu będą?

– Za dwa dni, pani.

– Dobrze, wyślę gońców w góry, ogłoszę wici po wioskach. Do pojutrza powinno stanąć z pięćdziesiąt zbrojnych, jak sądzisz?

– Zgadzam się z tobą, pani. Ale razem będziemy mieć tylko setkę mężczyzn umiejących władać toporem czy łukiem. Przeszło dwa razy mniej niż oni. A to są mordercy, pani. Najlepiej wyćwiczeni i najbardziej okrutni mordercy na świecie.

– A twoja magia? Nic nie poradzisz? Teraz trzeba było przejść do najgorszego.

– Płynie z nimi czarnoksiężnik, pani. Mag o potędze tak wielkiej, że nie śnię nawet, by mu dorównać.

– Czarnoksiężnik! – powtórzyła księżniczka i pobladła. – Czy utrzymamy się choć dwa tygodnie w zamku? Wyślę gońców za góry. Mój wuj…

– Nie utrzymamy się, pani – pokręcił głową Arivald. – Kilka dni, może tak, ale nie trzy tygodnie. Bo najmniej tyle potrzeba.

– Cóż robić? – księżniczka splotła nerwowo dłonie. – Czego oni tu chcą? Nie ma u mnie bogatych łupów ani… – spojrzała w twarz maga i umilkła. – Ty wiesz – szepnęła po chwili. – Wiesz, czego chcą, prawda?

– Tak, pani.

– Mów więc!

– Ciebie!

– Mnie… mnie… och, rozumiem. – Ukryła twarz w dłoniach. Znów była tylko małą dziewczynką. Teraz przestraszoną i zapłakaną. Arivald objął ją. Wtuliła głowę w jego ramię.

– Nie płacz, malutka – powiedział czule – ja cię obronię. I kiedy mówił te słowa, święcie w nie wierzył.

Hrenwig Wilk stał na dziobie statku i w milczeniu wpatrywał się w dal. Za sobą słyszał równy łomot wioseł i miarowy, monotonny głos żeglarza podającego rytm. Wiatr zupełnie ucichł, żagle wisiały sflaczałe, więc do Wybrzeża dopłyną dopiero za dwa dni. Hrenwigowi nie podobała się ta cała wyprawa, nie podobał mu się też ten, z którym ubili interes. Może dlatego że Hrenwig jak wszyscy Danskarczycy nie lubił czarnoksiężników i nie ufał im. Zresztą nikomu nie ufał. I pewnie tylko dlatego żył do tej pory. Nigdy nie popłynąłby z własnej woli na Wybrzeże, bo i po co? Okolica uboga, ludzie twardzi, nawykli do topora i oszczepu. Za niewielkie łupy zapłaciłby dużymi stratami. Ale czarownik obiecał im coś, co warte było o wiele więcej niż paręnaście trupów, coś, o czym marzył każdy danskarski rozbójnik. Obiecał im mapę morza wokół Złotej Wyspy, mapę, na której ponoć zaznaczono wszystkie prądy i mielizny. Hrenwig znał wielu, którzy próbowali dotrzeć na wyspę, tyle że żadnego z nich nie widział już potem żywego. A na wyspie, jeśli wierzyć temu, co gadają ludzie, złoto samo pcha się do rąk. Hrenwig cierpiał ostatnio na brak tego kruszcu, więc dał się skusić. Wprawdzie wszyscy czarownicy to chytrusi i oszuści, ale nie głupcy. Długo umiera ten, kto oszukał danskarskiego rozbójnika. A jak nawet ucieknie, świat stanie się dla niego bardzo malutki. Danskar wszędzie ma szpiegów, a krzywda jednego jest krzywdą wszystkich. Hrenwig zacisnął mocno dłonie w pięści. Czarownik dostanie, czego chce, dostanie dziewczynę, ale biada mu, jeżeli nie da mapy. Magia magią, a topór toporem. A Hrenwig miał wielką ochotę sprawdzić, czy czarownicy umierają tak samo jak zwykli ludzie.

Na Wybrzeżu trwały gorączkowe przygotowania. Ściągali już ludzie z niedalekich osad, gońcy pośpieszenie przemierzali kraj, kuźnia pracowała pełną parą, a u mistrza ciesielskiego aż kipiało. Arivald nie był od tego, aby nie spróbować siły swej magii. Ślęczał całą noc i następny dzień nad księgą, rysował jakieś znaki, powtarzał formuły i zaklęcia, wzywał demony. W efekcie nad ranem padał już z nóg, ale miał to, co chciał mieć. Wiedział już, jak wywołać burzę. Co tam burzę, mało powiedziane! Sztorm, cyklon, nawałnicę. Oto do czego doszedł!…

Lecz kiedy stanął na szczycie Wieży Strażników, kiedy po kilku pomyłkach wreszcie puścił w świat straszne zaklęcie, aż zadrżał. Bo na pełnym morzu miał się rozpętać żywioł przerażający w najwyższym stopniu. Próżno jednak Arivald czekał ni – pierwsze czarne chmury, grzmoty i błyskawice.

Czarnoksiężnik Vargaler przerwał na chwilę rozmowę ze sternikiem, popatrzył bacznie w stronę Wybrzeża, uśmiechnął się pod nosem, po czym wyciągnął zza pasa różdżkę, machnął nią kilkakroć w powietrzu, zamruczał coś i wrócił do przerwanego dialogu.

Burza niestety nie nadciągnęła; Arivald, szczerze mówiąc, był rozczarowany. Nie spodziewał się wiele po swoich umiejętnościach, ale liczył, no, chociażby na ulewę i grzmoty. A tymczasem niebo było bezchmurne jak poprzednio i pogoda robiła się iście letnia. Pocieszające było to, że ludzie na plaży dwoili się i troili, a praca paliła im się w rękach. Zresztą nic dziwnego. Nikt nie lubi odwiedzin danskarskich rozbójników.

Vargaler był coraz bardziej zadowolony. Okręty zbliżały się do Wybrzeża. Jeszcze godzina, może dwie i ląd stanie się widoczny. Czarnoksiężnik traktował tę wyprawę nader lekceważąco. Zresztą kogóż było się bać? Nędznego uzurpatora, który liznął jakieś okruchy magii? Vargaler nie zadał sobie nawet trudu, by zajrzeć w kryształową kulę. W końcu nic ciekawego w niej nie zobaczy. A Penszo próbował, i to się czarnoksiężnikowi nawet podobało, bo lubił ludzi upartych. Próbował zrobić burzę, ale Vargalerowi chciało się śmiać na myśl o tym, ilu ważnych elementów brakowało w zaklęciu. Zresztą nie zlikwidował sztormu, tylko wysłał bardziej na wschód, niech tam się martwią.

Wytężył wzrok. Zdawało mu się, że widzi już linię brzegu.

– Dopływamy – doszedł go zza pleców głos Hrenwiga. – Mam nadzieję, że wiesz, co mówiłeś.

– Jestem pewien – odparł czarnoksiężnik. – Jak uzbierają setkę, to chyba będzie cud, ale nie sądzę, by księżniczka chciała bitwy. Zobaczysz, przyjdzie błagać o łaskę.

– Mam nadzieję – mruknął rozbójnik – a poza tym nienawidzę mieć przeciw sobie magów. Wcale mi się nie podoba, że jakiś tam mieszka.

– Bądź spokojny – uśmiechnął się lekceważąco Vargaler. – Jego biorę na siebie.

Hrenwig przyłożył dłoń do czoła i zmrużył oczy.

– Tam stoją ludzie – powiedział lekko zdziwiony, wytężając wzrok.

Czarnoksiężnik wzruszył ramionami.

– Tym lepiej, skoro witają nas na plaży. Wszystko pójdzie szybciej, niż gdyby zamknęli się w grodzie.

– Jest ich dużo – rzekł wolen Hrenwig i spojrzał badawczo w stronę Vargalena.

Czarnoksiężnik zniecierpliwiony, gdyż miał słabszy wzrok od rozbójnika, strzepnął tylko dłońmi.

– Zaraz zobaczymy, co się dzieje – mruknął. – Poczekajmy. Zbliżali się. Wiosła zwolniły rytm i sześć idących łeb w łeb okrętów sunęło jedynie siłą rozpędu. Byli już tak blisko plaży, że widoczny stał się każdy szczegół. No, może nie każdy szczegół, ale wszystko co wydawało się znaczące.