– Oszukałeś nas – warknął Hrenwig, chwytając czarnoksiężnika za ramiona.
Vargaler ogłupiały wpatrywał się w brzeg, na którym w pięciu szeregach długości może tysiąca kroków stali okuci w stal rycerze. Na przedzie widać było łuczników, co najmniej dwustu, a za nimi jeszcze trzystu zbrojnych z toporami, pikami lub mieczami. Tuż przy brzegu wody spoczywały trzy balisty, obok każdej leżał pokaźny stos kamieni.
– Głupcze! – krzyknął Vargaler. – To musi być omam! Hrenwig puścił go na chwilę i przeciągnął spojrzeniem po swoich ludziach, którzy zasępieni i zdumieni przypatrywali się obrońcom Wybrzeża.
– Rób, co chcesz, czarowniku – warknął Hrenwig – ale póki widzę to, co widzę, żadna łódź nie dobije do plaży.
Vargaler wyciągnął zza pasa różdżkę, machnął kilkakroć, wymamrotał jakieś zaklęcie, ale pięciuset wojowników jak stało, tak stało. Łucznicy szukali sobie najdogodniejszych miejsc, obsługa balist układała kamienie, a siwobrody starzec chodził między rycerzami.
– Nic nie rozumiem – potrząsnął głową czarnoksiężnik. – Przecież nie mogli zdążyć wezwać posiłków zza gór.
– Słuchaj, czarowniku! – Hrenwig oparł się o reling. – Nie boję się tych ludzi i chętnie bym przejechał im po karkach. Zwłaszcza że mogą to być przebrane kobiety, stąd przecież nie widać dobrze. Ale ciekaw jestem, z kim podbiję Złotą Wyspę, jak mi tu wytną połowę załogi. Wymyśl coś, mądralo.
Vargaler w zdenerwowaniu wzruszył ramionami.
– No, zrób coś – rzucił ponaglająco rozbójnik. – Burzę, ogień. Sam chyba wiesz najlepiej.
Czarnoksiężnik po raz kolejny zadumał się nad niewiedzą ludzi. Czy oni sądzą, że burza to tak jak pstryknąć palcami? Nad dobrą burzą należy siedzieć ładne pół dnia, a i wtedy nie zawsze wychodzi. Żeby jeszcze stali w lesie, ale tutaj? Co on ma palić? Piasek? Wodę? Też pomysł! Vargaler uznał, że czas użyć kryształowej kuli. Wygrzebał ją ze swego wora, zasłonił palcami przed rozbójnikiem i po chwili wiedział już wszystko. Tylko stu, może stu dziesięciu ludzi stało na brzegu. Reszta, ci w dalszych szeregach, to zręcznie wykonane manekiny w drewnianych zbrojach pomalowanych błyszczącą farbą. Pierwsze szeregi, kręcąc się i przemieszczając, sprawiały dla patrzącego z oddali wrażenie, iż cała plaża pełna jest ruchu. Vargaler uśmiechnął się triumfująco.
– To atrapy – powiedział radośnie. – Naprawdę jest ich tylko stu.
– Pokaż! – Hrenwig odepchnął go od kuli. – Nic w niej nie widzę – warknął.
– Tylko ja potrafię w nią patrzeć – odparł wyniośle Vargaler – ale wierz mi, możemy atakować.
Hrenwig nie był człowiekiem głupim. Zresztą gdyby był głupi, nie przeżyłby tyle lat jako hovding danskarskich rozbójników. Nie miał co prawda pojęcia, w jaki sposób liczba obrońców sięgnęła tak zawrotnej wysokości, ale nie podejrzewałby nikogo będącego przy zdrowych zmysłach, żeby budował na plaży sztucznych ludzi. Przecież na Wybrzeżu wiedziano, iż przypływa czarnoksiężnik, a jego nie próbowano by nabierać na tak prymitywną sztuczkę. Teraz oczywiście Vargaler chce walki, ale przecież jemu nie zależy, czy przeżyje ją dwustu rozbójników, czy żaden. Żaden to nawet lepiej, bo nie trzeba będzie nikomu dawać mapy. Hrenwig był za szczwanym lisem, aby złapać się w pułapkę.
– Ręczę – powiedział Vargaler – że trzy ostatnie szeregi to tylko imitacja, balisty zresztą z pewnością też. Uwierz mi.
Hrenwig dał znak dłonią i łódź z lewej pomknęła w stronę brzegu.
– Zobaczymy – mruknął absolutnie nieprzekonany.
Kiedy okręt był całkiem niedaleko i czarnoksiężnik zaczynał się już triumfalnie uśmiechać, nagle balisty jęknęły. Huragan kamieni uderzył w łódź, która wprawdzie zdołała umknąć, ale Hrenwig dobrze widział kilku swoich ludzi leżących na pokładzie.
– Idioto! – Oczy rozbójnika pałały gniewem. – Atrapa, co? Sztuczka, imitacja? Brać go, chłopcy! – ryknął nagle.
Czarnoksiężnik zajęczał w żelaznych ramionach żeglarzy. Nim zdołał uczynić choć ruch, związali mu linami ręce i nogi.
– Przeklnę was – zaczął. – Rzucę taki urok, że nigdy…
– Zatkać mu gębę! – rozkazał Hrenwig.
Popatrzył na omotanego czarnoksiężnika i podrapał się po głowie. W gruncie rzeczy jak na danskarskiego pirata był dość uczciwym człowiekiem, ale magów serdecznie nienawidził.
– Odpływamy – zadecydował – a ty, łotrze – zwrócił się do Vargalera – opowiesz wszystko, co wiesz o tej mapie. Bo jeśli nie – zawiesił głos i spojrzał na załogę – to już od dawna chcę usłyszeć, jak śpiewa przypiekany czarownik.
Odpowiedział mu rechot rozbójników. Łodzie płynęły na pełne morze.
Na zamkowy podwórzec wyniesiono stoły, suto zastawiono je jadłem i napojami. Zarżnięto wiele krów, świń, mnóstwo kur, kucharze księżniczki pracowali jak w ukropie przez cały dzień. Wytoczono beczki dobrego, marcowego piwa, a księżniczka kazała nawet sięgnąć po dwustuletnie wino trzymane na specjalne okazje. Okazja była przecież jedyna w swoim rodzaju. Wybrzeże odparło Danskarczyków i w dodatku czarnoksiężnika! Będzie co opowiadać dzieciom i wnukom, będzie czym zadziwiać przyjezdnych. Teraz goście jeden przez drugiego chełpili się, co kto zrobił dla wspólnej sprawy. Ten krzyczał, że najlepiej i najszybciej ciosał drewniane zbroje, ów twierdził, że gdyby nie hełmy, które zrobił, to kto wie, co by się stało, tamten na odmianę uważał, że zwycięstwo Wybrzeże zawdzięcza zręcznemu pomalowaniu sztucznych pancerzy. Najgłośniej wydzierali się otoczeni zachwyconymi dziewkami Magnus i mistrz Borhan. Oni bowiem doprowadzili do ładu stare i nieużywane od lat balisty, oni postarali się, aby były zdolne oddać choć jeden strzał.
O Arivaldzie nikt nie wspominał. Ale nie z niewdzięczności. Po prostu dla każdego było zupełnie jasne, że właśnie mag uratował Wybrzeże, a oni wszyscy mogli się spierać tylko o to, kto najlepiej wykonywał jego polecenia. Teraz wpatrywano się w niego z nabożnym szacunkiem, uważnie słuchano każdego słowa, które raczył wypowiedzieć, jego opinię uważano za ostateczną, a o tym, by kto go poklepał po ramieniu, huknął pucharem w jego puchar, czy poprosił o zrobienie kilku niewinnych czarodziejskich sztuczek, nie było nawet mowy.
Arivald odszedł od stołów, od rozbawionych i pijanych ludzi. Plażą doczłapał do własnego domu i raz jeszcze rzucił tylko okiem na groźnie stojące zastępy drewnianych rycerzy. Usiadł za stołem i rozłożył Księgę Czarów. Czuł przepełniającą go Moc. Kiedy uczyni to, co zamierzał od dawna, wtedy będzie naprawdę magiem. Potężnym magiem Arivaldem.
Księżniczka była niewyspana, choć dawno minęło południe, ale na prośbę Arivalda wyszła z sypialni.
– Co tak wcześnie? – spytała ziewając.
– Mam dla ciebie prezent, pani – odparł dumnie mag.
– Prezent? – zainteresowała się księżniczka, zapominając o senności.
– Tak, pani. – Czarodziej położył na stole dwa niewielkie kamyki. – One zamienią się w to, o czym zawsze marzyłaś.
– Brylantowe kolczyki! – klasnęła w dłonie księżniczka.
– Otóż to – stwierdził z godnością Arivald.
– Poczekaj, zawołam wszystkich! – krzyknęła księżniczka i już wypadła z komnaty wołając: – Magnusie, Hrubelu, Tordzie, Bomborze!
Kiedy zjawili się na rozkaz, księżniczka obwieściła:
– Arivald stworzy dla mnie brylantowe kolczyki. Tylko mają być duże – zastrzegła.
Wszyscy zastygli w podziwie, z szacunkiem wpatrując się w skupioną twarz maga i w jego uniesioną różdżkę.