Выбрать главу

– Ile lat ma pani Wybrzeża? – spytał Srebrnyliść, który był tak zatopiony w myślach, iż dopiero kiedy wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę, że mogą go jeszcze bardziej pogrążyć w oczach czarodzieja.

– Dziewiętnaście – burknął Arivald.

– Czy możesz mi wyjawić, panie, dlaczego nie wyszła do tej pory za mąż? – postanowił brnąć dalej Hogwar.

– Baron Furfanel dostał dwa lata temu polecenie odnalezienia smoka i przywiezienia go na Wybrzeże. Nie wrócił do tej pory.

– Smoków nie ma – zauważył Mardil, któremu to, że mało mówił, nie przeszkadzało uważnie słuchać.

– Właśnie – potwierdził z naciskiem Arivald.

– Czy byli inni? – zapytał po chwili milczenia Srebrnyliść.

– Najmłodszy syn księcia Parilezu wyruszył na poszukiwanie kwiatu świętojańskiego. Było to zeszłego czerwca. Hrabia alchemik Vyncliff miał za zadanie odkryć tajemnicę kamienia filozoficznego.

– Znam Vyncliffa – powiedział zdziwiony Hogwar. – Odkrył ostatnio substancję, która w zetknięciu z ogniem wybucha z niespotykaną siłą, i nazwał ją prochem. Zeszłego Nowego Roku mieliśmy w Silmanionie piękne fajerwerki.

– A więc miłość do księżniczki sprzyja rozwojowi nauki. Miło o tym słyszeć – skwitował Arivald.

– Czy księżniczka przed każdym z ubiegających się o jej rękę stawia zadania tak…

– Globalne? – podpowiedział mag.

– No właśnie.

– Księżniczka czeka jeszcze na właściwego człowieka – odpowiedział Arivald, jeśli miało to być odpowiedzią – i nie sądzę, panie, abyś powinien zawracać sobie tym głowę.

– A to czemu? – Hogwar starał się nie dać po sobie znać urazy.

– Dla własnego dobra – wyjaśnił Arivald i uśmiechnął się, a uśmiech ten wyjątkowo nie spodobał się Srebrnemuliściowi.

Moglibyśmy jeszcze długo opisywać podróż do Silmaniony, która trwała dziewięć dni od zejścia w doliny. Moglibyśmy bajecznie opisywać skutki stykania pośladków Hogwara z siodłem, słów parę poświęcić złemu humorowi Arivalda i niskiemu poziomowi higieny w karczmach. Moglibyśmy przejmująco oddać piękno słońca zachodzącego nad morzem i dokuczliwość choroby morskiej (tu znowu musielibyśmy nawiązać do złego humoru Arivalda). Moglibyśmy też wiele stron poświęcić na drobiazgowy opis Silmaniony, ale Hogwar i Mardil znali tam każdy kamień, a i Arivald w czasie swych wędrówek odwiedził to miasto kilkakroć. Oszczędźmy więc sobie daremnych i nie mających związku z tą opowieścią szczegółów.

Kiedy w szybkim tempie najlepszego wyścigowego wielbłąda (wyścigi wielbłądów były jedną z ulubionych rozrywek na Południu, ale to też nie ma żadnego znaczenia) przemkniemy przez dni dziewięć, zobaczymy, że Arivald i eskortujący go rycerze znaleźli się w domu mistrza Harbularera. Nie był to zresztą zwykły dom, lecz pałac, gdyż Pan Czarnej Różdżki nie stronił od przepychu. Dlatego też były tam i fontanny, i rzeźby, i freski, i urocze oliwkowoskóre niewolnice oraz tabuny nikomu nieprzydatnej służby. Harbularer ubierał się jednak skromnie. Przy czarnym płaszczu miał tylko jedną diamentową zapinkę, a rubin w gałce jego laski był z pewnością mniejszy od kurzego jaja. Mistrz z Silmaniony wyglądał dokładnie tak, jak prości ludzie (a może i nie tylko tacy prości) chcieli widzieć czarodzieja. Był bladym, wyniosłym starcem o oschłym głosie i stanowczych, acz pełnych dystynkcji ruchach.

– Panie Arivaldzie – powitał gościa, ignorując przybyłych z nim rycerzy, którzy skłonili się nisko i zaraz odeszli.

– Mistrzu – odrzekł Arivald, lekko pochylając głowę.

– Cieszę się, że przybyłeś. – Harbularer usiadł w rzeźbionym fotelu.

Arivald rozejrzał się i przyciągnął sobie zydel spod ściany. Władca Tysiąca Zaklęć zmarszczył brwi. Nie było przyjęte, aby ktokolwiek z Tajemnego Bractwa siadał w jego obecności bez bardzo wyraźnego zaproszenia. Ba, była to niewybaczalna niegrzeczność, na którą nie pozwalał sobie żaden z czarodziei, nawet pyskaty i mający dalekosiężne ambicje Bolgast Szczwacz. Harbularer również pozwolił sobie na niegrzeczność i ostentacyjnie spenetrował umysł Arivalda. To, co zobaczył, zdumiało go tak dalece, że czym prędzej się wycofał. Spotkał bowiem (pierwszy raz w życiu!) maga, który potrafił zasłonić się całkowicie. No, prawie całkowicie, gdyż na powierzchni pozostawił jedynie jakieś szczątki najprostszych zaklęć. Harburalerowi nie spodobało się zwłaszcza to, że gość siedział zasępiony, niezadowolony widać z poczynań gospodarza.

– Wybacz mi – powiedział, wiedząc jednak, że ta niegrzeczność może być usprawiedliwiona jedynie pełnionym przez niego wysokim stanowiskiem – lecz nie spotkaliśmy się dotychczas.

Arivald nie domyślił się, czego dotyczy ta prośba o wybaczenie, gdyż wcale się nie zorientował, że ktoś gmera w jego pamięci. Uśmiechnął się z przymusem, bo w każdej chwili obawiał się zdemaskowania. Ale był bardzo doświadczonym człowiekiem, który z niejednego pieca chleb jadał. Był na bagniskach Morribrondu w czasie pogromu armii Wszobrodego, a kto widział atakujące hordy elfów, ten nie przelęknie się starca w czarnym płaszczu. Choćby starzec ten był mistrzem silmaniońskich magów. Arivald wiedział też, że wielu ludzi demaskują nie umiejętności przeciwników, lecz ich własny strach. Dlatego postanowił grać do końca niezależnie od tego, jaki ten koniec miałby być.

– Ale dużo o tobie słyszałem. Od lat nie mogliśmy dać sobie rady z tym łotrem Vargalerem. Gdy przybywał do Silmaniony, wszyscy dostawaliśmy bólu głowy.

– Czy nie można go było po prostu aresztować? – spytał Arivald.

– Hm, to dość dziwne postawienie sprawy jak na członka Bractwa. – Harbularer z uwagą przyjrzał się gościowi. – Ach, czyżbyś był zwolennikiem teorii Drestrina? Mój Boże, sądziłem, że jego nauka umarła wraz z nim.

– W każdej teorii jest ziarno prawdy – wzruszył ramionami Arivald i postanowił koniecznie sprawdzić, kim był Drestrin.

– Tak – przyznał niechętnie mistrz, bo sam zaliczał się do zagorzałych przeciwników koncepcji Drestrina. Jeśli oczywiście można być przeciwnikiem tego, co w zasadzie nie istnieje. – No cóż – powiedział po chwili – pozwól, że rozmowę o konkretach rozpoczniemy, kiedy zbiorą się wszyscy zaproszeni członkowie Bractwa. Dziś wieczorem. Jeśli do tego czasu miałbyś jakieś życzenia, to Srebrnyliść jest na twoje rozkazy. Jeśli zechciałbyś odwiedzić Bractwo, wystarczy oczywiście, iż podasz swój numer polisy, a… – Harbularer dostrzegł cień, który przemknął po twarzy Arivalda – ach, no tak, ty jesteś wolnym magiem, prawda? Więc zgłoś się, proszę, do mistrza Velvelvana. On załatwi wszystkie formalności. A tak na marginesie, kto był twoim mistrzem, jeśli można wiedzieć?

Wszyscy magowie wychowywali się w Silmanionie, od dziecka studiowali pod okiem najwybitniejszych czarodziei. Zdarzały się jednak wyjątki, ludzie nazywani wolnymi magami, którzy uczyli się sztuki od swego mistrza i patrona gdzieś poza Silmanioną. Arivald nie mógł tego wiedzieć, ale obecnie wolni magowie stanowili nikły margines, nieodzowne bowiem stawały się studia w bogato zaopatrzonej bibliotece, a poza tym nawet najwybitniejszy mag nie mógł uczniowi przekazać takiej wiedzy, jak grono fachowych nauczycieli.