Nic nie może zainfekować galaktyki.
A jednak proste hurtowe wytępienie życia nie było akceptowalne. Z technicznego punktu widzenia każda dojrzała cywilizacja galaktyczna mogłaby zrobić taką rzecz, zwłaszcza taka cywilizacja, która ma galaktykę głównie dla siebie. W gwiezdnych żłobkach można rozniecić sztuczne hipernowe, których sterylizujący wybuch zadziałałby milion razy skuteczniej niż wybuch zwykłej supernowej. Gwiazdy można nakierować i rzucić w horyzont czasowy śpiącej supermasywnej czarnej dziury w jądrze galaktyki, a ich zagłada napędzi eksterminujący wybuch promieni gamma. Podwójne gwiazdy neutronowe można zachęcić do zderzenia, delikatnie manipulując lokalną stałą grawitacyjną. Hordy samoreplikujących się maszyn można spuścić ze smyczy, by rozerwały światy na strzępy we wszystkich co do jednego układach planetarnych galaktyki. Wciągu miliona lat każdy stary skalisty świat w galaktyce można zamienić w pył. Profilaktyczna interwencja w protoplanetarnych dyskach, z których formują się światy, przeszkodziłaby uformowaniu się planet nadających się do życia. Galaktyka zadławiłaby się prochem swych własnych umarłych dusz, oświetlając megaparseki czerwonym blaskiem.
Wszystko to było wykonalne.
Cała sprawa nie polegała jednak na tępieniu życia, a raczej na jego kontrolowaniu. Samo życie, choć marnotrawne, było dla Inhibitorów sprawą najświętszą. Jego ostateczne zachowanie, zwłaszcza zachowanie życia myślącego, to dla Inhibitorów cel istnienia.
Należało jednak zapobiec jego rozprzestrzenianiu się.
Metodyka ulepszana w ciągu milionów lat była prosta. Zbyt wiele istniało odpowiednich słońc, zbyt wiele światów, gdzie życie mogło nagle podciągnąć się ku inteligencji. Obserwacja ich wszystkich nie wchodziła w grę. Zbudowali więc sieć sygnalizatorów, intrygujących artefaktów, które pstrzyły oblicze galaktyki. Rozmieszczono je w ten sposób, że wyłaniająca się kultura wcześniej czy później musiała się na nie natknąć. Jednocześnie nie powinny one zwabiać kultur w kosmos. Musiały nęcić, ale nie za bardzo.
Inhibitorzy czekali między gwiazdami, nadsłuchując sygnałów świadczących o tym, że któreś ze świecidełek przyciągnęło nowy gatunek.
A potem szybko i bezmyślnie zlatywali się na miejsce nowego pojawu.
Wojskowy prom, którym przybyła Voi, dokował od spodniej strony Nowej Kopenhagi, przyczepiony chwytakami magnetycznymi. Clavaina zaprowadzono na pokład i pokazano, gdzie ma siedzieć. Na głowę opuszczono mu czarny hełm z maleńkim okienkiem z przodu. Hełm miał blokować sygnały neuronalne, zapobiegając w ten sposób kontaktom z otaczającą go maszynerią. Ta ostrożność w najmniejszym stopniu nie zdziwiła Clavaina. Potencjalnie przedstawiał dla nich sporą wartość — choć wcześniej Voi twierdziła coś innego — każdy uciekinier mógł być cenny nawet w tej późnej fazie wojny. Jednakże jako pająk mógł im wyrządzić również znaczne szkody. Statek wojskowy odcumował i odleciał od Karuzeli Nowa Kopenhaga. Okna w opancerzonym kadłubie zamocowano cudacznie. Przez podrapane i porysowane, grube na piętnaście centymetrów szyby Clavain widział trójcę opływowych łodzi policyjnych, towarzyszących im jak ryby-piloty.
Wskazał głową statki.
— Traktują całą sprawę poważnie.
— Będą nas eskortować do krańca strefy Konwencji — wyjaśniła Voi. — To zwykła procedura. Mamy bardzo dobre stosunki z Konwencją.
— Dokąd mnie zabierasz? Prosto do kwatery głównej Konwencji?
— Nie bądź głupi. Zabierzemy cię w miejsce miłe, bezpieczne i przede wszystkim odległe. Na końcu Oka Marka jest mały obóz Demarchistów… Oczywiście, wiecie wszystko o naszych działaniach.
Clavain skinął głową.
— Ale nie znamy dokładnie waszych procedur przesłuchań. Dużo ich przeprowadzaliście?
Drugą osobą w pomieszczeniu był mężczyzna, Demarchista, również o wysokim statusie. Voi przedstawiła go jako Gilesa Peroteta. Miał pewien nawyk: cały czas naciągał palce swych rękawic kolejno na jednej dłoni, potem na drugiej.
— Dwa albo trzy na dekadę — wyjaśnił. — Z pewnością jest pan pierwszy od dawna. Niech pan nie oczekuje uroczystego powitania, Clavainie. Na nasze oczekiwania może wpływać fakt, że ośmiu z jedenastu poprzednich zbiegów okazało się agentami pająków. Wszystkich zabiliśmy, ale zdążyli przekazać wrogowi nasze cenne sekrety.
— Nie jestem po to, by szpiegować. To bez większego znaczenia, prawda? I tak wygraliśmy wojnę.
— Więc chce się pan tym napawać, tak? — spytała Voi.
— Nie. Przybyłem, by wam powiedzieć coś, co postawi wojnę w zupełnie innej perspektywie.
Przez jej twarz przemknął cień rozbawienia.
— To dopiero byłaby sztuczka.
— Czy Demarchia nadal posiada światłowiec?
Perotet i Voi wymienili zaskoczone spojrzenia, a później mężczyzna odrzekł:
— A jak ci się wydaje, Clavainie?
Clavain przez parę minut milczał. Przez okno widział malejącą Karuzelę Nowa Kopenhaga. Rozległy, szary łuk brzegu karuzeli okazał się tylko częścią pozbawionego szprych koła. Koło nadal się zmniejszało, ginęło na tle innych habitatów i karuzeli, które tworzyły Pas Rdzy.
— Nasz wywiad donosi, że nie posiadacie — oznajmił Clavain — ale nasz wywiad może się mylić lub mieć niekompletne dane. Gdyby Demarchia musiała szybko zdobyć jakiś światłowiec, to myślicie, że by się to jej udało?
— O co chodzi, Clavainie? — spytała Voi.
— Po prostu odpowiedz mi na pytanie.
Poczerwieniała na twarzy na tę bezczelność, ale dobrze panowała nad sobą. Jej głos pozostał chłodny, niemal rzeczowy.
— Wiesz, że zawsze są sposoby i środki. To wszystko zależy od stopnia determinacji.
— Powinniście rozpocząć planowanie. Będziecie potrzebować statku międzygwiezdnego, a najlepiej kilku statków. A także żołnierzy i broni.
— W naszej sytuacji raczej trudno o wolne zasoby — stwierdził Perotet. Zdjął jedną z rękawiczek. Dłonie miał mlecznobiałe, drobnokościste.
— Dlaczego? Ponieważ przegracie wojnę? I tak ją przegracie. Po prostu zdarzy się to nieco wcześniej, niż się spodziewacie.
Perotet z powrotem włożył rękawiczkę.
— Dlaczego, Clavainie?
— Zwycięstwo nie jest już pierwszoplanową troską Matczynego Gniazda. Jest coś ważniejszego. Teraz zachowują pozory, że zależy im na wygraniu wojny, ponieważ nie chcą, by ktokolwiek domyślił się prawdy.
— A mianowicie? — spytała Voi.
— Nie znam wszystkich szczegółów. Musiałem wybierać: pozostać, by się dowiedzieć więcej, lub uciekać, gdy nadarzyła się okazja. Nie była to łatwa decyzja i nie miałem wiele czasu na refleksje.
— Po prostu niech pan nam powie, co wie — zaproponował Perotet. — My zdecydujemy, czy informacja wymaga dalszego badania. Zdaje pan sobie sprawę, że w końcu i tak się dowiemy wszystkiego, co pan wie. Mamy trały, podobnie jak pana strona. Może nie tak szybkie, nie tak bezpieczne… ale nam wystarczają. Nic pan nie traci, proszę mówić.
— Powiem wszystko, co wiem. Ale jeśli nie podejmiecie żadnych działań, informacja nie będzie miała znaczenia.
Clavain poczuł, że statek wojenny zmienił kurs. Teraz kierowali się na jedyny wielki księżyc Yellowstone, Oko Marka, który orbitował tuż za granicami jurysdykcji Konwencji.