Wzrok jej przywykł i dostrzegła teraz w widmie światła srebrzystoszary komponent. Światło stopniowo mętniało, przybierało barwę żelaza czy postarzałego brązu. Epsilon Eridani nie była zbyt jasną gwiazdą i teraz jej promienie przechodziły przez warstwy planetarnej atmosfery. Gdy statek będzie schodził coraz niżej, wszystko ściemnieje, aż widok zacznie przypominać dno oceanu.
Właśnie o to ojcu chodziło.
— W porządku, Bestio, dbaj o stabilny lot. Za chwilę spełnię swą powinność.
— Uważaj na siebie, panienko.
Bramy towarowe ładowni znajdowały się w różnych miejscach „Burzyka”, ale ta obecnie otwarta, w dolnej części statku, była skierowana do tyłu w stosunku do kierunku lotu. Antoinette dotarła do brzegu, czubki butów wystawiła parę centymetrów za krawędź. Pozycja wydawała się niestabilna, ale Antoinette była bezpiecznie przypięta. Ciemny brzuch statku, wygięty łagodnie w stronę ogona przesłaniał widok od góry, ale w dole i po bokach nic nie zakłócało perspektywy.
— Miałeś rację, tato — szepnęła na tyle cicho, by Bestia jej nie słyszała. — To dość zadziwiające miejsce. Uważam teraz, że dokonałeś dobrego wyboru.
— Panienko?
— Nic takiego, Bestio.
Zaczęła odczepiać trumnę. Statek kiwnął się parę razy i wtedy jej żołądek się skręcał, a trumna uderzyła o słup stelaża. Jednak Bestia znakomicie się spisał, utrzymując stałą wysokość. Statek leciał teraz z prędkością znacznie poniżej prędkości dźwięku w stosunku do prądu atmosferycznego, więc Bestia musiał tylko wisieć w powietrzu, ale to wystarczyło. Wiatr już nie wiał tak szaleńczo, tylko od czasu do czasu zrywały się pojedyncze szkwały, ale właśnie tego Antoinette oczekiwała.
Teraz trumna była prawie uwolniona, gotowa do koziołkowania. Ojciec wyglądał jak człowiek, który uciął sobie drzemkę. Balsamiści dobrze go przygotowali, a kulawy mechanizm chłodzący kasety też się dobrze spisał. Aż nie do wiary, że ojciec nie żył już od miesiąca.
— Tato, myślę, że o to ci chodziło. Dotarliśmy. Więcej słów chyba nie trzeba.
Statek był na tyle uprzejmy, że się nie odzywał.
— Nadal nie wiem, czy postępuję właściwie — ciągnęła Antoinette. — To znaczy, wiem, kiedyś powiedziałeś, że tego chcesz, ale… — Przestań już. Nie wracaj więcej do tej sprawy, napomniała się.
— Panienko?
— Tak?
— Stanowczo odradza się zwłokę.
Antoinette pamiętała etykietkę na butelce piwa. Nie miała jej teraz przy sobie, ale najdrobniejsze szczegóły potrafiła odtworzyć z pamięci. Błyszczący srebrno-złoty druk wyblakł od czasu, gdy czule oderwała nalepkę z butelki, ale w jej wyobraźni nadal bajecznie się skrzył. Etykietka — tani masowy produkt — dla niej nabrała cech świętego obrazu. Antoinette miała wówczas dwanaście czy trzynaście lat, gdy po jakiejś zyskownej podróży ojciec zabrał ją do spelunki odwiedzanej przez kapitanów statków handlowych. W tamtym czasie Antoinette nie miała specjalnego doświadczenia, ale wypełniony wesołymi opowieściami wieczór uznała za udany. Pod koniec spotkania rozmawiano o pogrzebach podróżników kosmicznych, o tradycji i rozmaitych prywatnych preferencjach. Ojciec się nie odzywał, uśmiechał się tylko do siebie, gdy dyskusja przybierała to poważny, to żartobliwy ton. Nagle — ku zaskoczeniu Antoinette — wyraził własne życzenie: chciałby być pochowany w atmosferze gazowego giganta. W innych okolicznościach mogłaby to uznać za drwinę z tych wszystkich opcji, ale ojciec wypowiedział swoje życzenie tonem całkowicie poważnym i odniosła wrażenie — choć nigdy wcześniej o tym nie wspominał — że nie wymyślił tego na poczekaniu. Wtedy złożyła sobie prywatne ślubowanie: gdy ojciec kiedyś umrze, ona spełni jego życzenie, jeśli tylko będzie w stanie wszystko zorganizować. Oderwała etykietkę z butelki piwa — to było jej memento.
Przez następne lata nigdy nie wątpiła, że bez problemu dotrzyma słowa, wydawało się to łatwe, tak łatwe, że rzadko o tym myślała. Ojciec umarł i Antoinette miała spełnić obietnicę, choć może obecnie wydawała jej się ona nieco śmieszna i dziecinna. Najważniejsze jednak było wyraźne przekonanie, które tamtego wieczoru słyszała w głosie ojca. Miała wtedy zaledwie dwanaście czy trzynaście lat i może sobie to wszystko wyobraziła albo wprowadził ją w błąd poważny wyraz ojcowskiej twarzy, ale ślubowała i choć teraz wiązało się z tym tyle kłopotów, chciała słowa dotrzymać, nawet narażając życie.
Odczepiła ostatnie więzy i pchnęła trumnę, aż jedna trzecia jej długości wystawała poza krawędź śluzy. Jeszcze jedno pchnięcie i ojciec będzie miał pogrzeb, jakiego chciał.
To szaleństwo. Przez wszystkie lata po tamtej pijanej rozmowie w barze nigdy nawet nie wspomniał o tym, że chce być pochowany w gazowym gigancie. Ale czy to znaczy, że wtedy nie wyraził życzenia z głębi serca? Przecież nie wiedział, kiedy umrze. Nie miał czasu na uporządkowanie swoich spraw przed śmiercią i nie miał okazji wyjaśnić, co życzy sobie, by zrobiono z jego doczesnymi szczątkami.
Szaleństwo? Owszem, ale z głębi serca.
Pchnęła trumnę poza krawędź.
Przez chwilę wydawało się, że trumna wisi w powietrzu za statkiem, jakby nie chciała rozpocząć długiego opuszczania się w nicość. Potem powoli zaczęła spadać. Koziołkowała, opóźniana przez wiatr, malała w oczach — przed chwilą miała rozmiar kciuka, a teraz już małej, ledwo dostrzegalnej kreski, wreszcie kropki, która tylko na moment odbiła słabe światło gwiazdy i zniknęła w kłębach pastelowych chmur.
Ostatni migawkowy widok i trumna zniknęła, pogrzeb się skończył.
Antoinette oparła się o wspornik. Nie spodziewała się, że po całej ceremonii spłynie na nią takie zmęczenie. Nagle poczuła ołowiany ciężar przytłaczającego ją powietrza. Nie było smutku ani łez — przedtem się wypłakała. Z czasem łzy na pewno powrócą. Teraz jednak czuła jedynie bezgraniczne wyczerpanie.
Zamknęła oczy na kilka minut.
Potem kazała Bestii zamknąć śluzę i rozpoczęła długi powrót na pokład sterowniczy.
TRZY
Ze swego punktu obserwacyjnego wewnątrz śluzy Nevil Clavain patrzył na rozwierającą się jak źrenica okrągłą część szponopodobnego kadłuba „Nocnego Cienia”. Jak albinotyczne wszy wyroiły się uzbrojone proksy, pokryte pancerzami, podzielone na segmenty, z wyspecjalizowanymi odnóżami, czujnikami i bronią. Szybko przemierzyły próżnię oddzielającą ich od wrogiego statku i przywarły do niego przylgami na końcach nóg. Potem na uszkodzonej powierzchni szukały włazów i znanych słabych miejsc w statkach takiego typu.
Sunęły po przypadkowych torach jak żerujące skarabeusze. Mogłyby przejrzeć statek bardzo szybko, ale istniało ryzyko, że zabiją tych, którym udało się przeżyć w uszczelnionych strefach statku. Dlatego Clavain upierał się, by korzystały ze śluz powietrznych, choć przejście każdej maszyny przez śluzę zajmowało sporo czasu.
Niepotrzebna ostrożność. Gdy tylko pierwszy skarabeusz wszedł do środka, stało się jasne, że Clavain nie napotka ani oporu, ani uzbrojonych ocalałych. Statek był ciemny, zimny i cichy. Niemal pachniał śmiercią. Proksy sunęły ostrożnie, mijając poszczególne posterunki służbowe, a w polu widzenia pojawiały się twarze trupów. Podobne meldunki spływały od maszyn myszkujących w pozostałej części statku.
Clavain wycofał większość skarabeuszy i zbadaną przez nie drogą posłał na statek oddziałek Hybrydowców. Za pośrednictwem oczu skarabeusza oglądał pojedynczych żołnierzy wynurzających się ze śluzy. Ich pękate białe sylwetki przywodziły na myśl duchy.