Выбрать главу

Inkwizytor wykonała w pamięci rutynowe obliczenia. Dotarcie do Solnhofen siewem i drogami zabierze dwa do trzech dni. Siewem i sterowcem będzie szybciej, ale to zwróci uwagę: sterówce rutynowo nie odwiedzały Solnhofen. Samolotem można łatwo osiągnąć cel w ciągu półtora dnia, nawet gdyby się leciało dłuższą drogą, omijając fronty atmosferyczne. Zwykle w wypadku nagłej prośby agenta operacyjnego nie zawahałaby się przed wyborem samolotu. Ale to był operacyjny Cztery. Nie mogła sobie pozwolić na przyciągnięcie nadmiernego zainteresowania. Ale, zreflektowała się, zrezygnowanie z samolotu będzie miało dokładnie taki skutek. Trudna decyzja.

— Czy to naprawdę takie pilne? — zapytała inkwizytor, znając z góry odpowiedź.

— Oczywiście. — Kobieta wydała kurzy, gdaczący dźwięk. — Nie dzwoniłabym w innym wypadku.

— I to dotyczy jej… triumwira?

Inkwizytor odniosła wrażenie, że słyszy uśmiech w odpowiedzi agenta operacyjnego.

— Kogóżby innego?

PIĘĆ

Kometa nie miała nazwy. Być może kiedyś skatalogowano ją i zaklasyfikowano, ale nikt tego nie pamiętał i z pewnością informacje o niej nie znajdowały się w publicznych bazach danych. Żadnego nadajnika nigdy nie zakotwiczono na jej powierzchni; żadni Porywacze nigdy nie wczepili się w nią i nie wyciągnęli próbek rdzenia. Niczym się nie wyróżniała — po prostu jeszcze jeden obiekt w ogromnym roju zimnych dryfujących ciał. Takich ciał były miliardy; powoli, nie niepokojone, krążyły po stabilnych orbitach wokół Epsilon Eridani. Z rzadka potężniejsza perturbacja któregoś z większych światów układu wyrywała kilkoro członków roju i wysyłała ich ku planetom wewnętrznym, na orbity ocierające się o słońce. Jednak dla przeważającej części komet przyszłość to tylko dalsze okrążanie Epsilon Eridani do chwili, gdy samo słońce napęcznieje. Do tego czasu ciała te pozostaną uśpione, nieznośnie zimne i spokojne.

Kometa była spora, ale nic nadzwyczajnego — istniał milion większych od niej. Zmrożona kula niemal czarnego, zanieczyszczonego lodu; luźna beza z metanu, tlenku węgla, azotu i tlenu, z żyłkami silikatów, węglowodorów jak sadza i kilku rodzajów organicznych makromolekuł, połyskujących fioletem i szmaragdem. Przed kilkoma miliardami lat, gdy galaktyka była młodsza i spokojniejsza, utworzyły one piękne, załamujące światło pokłady krystaliczne. Większość powierzchni komety była jednak smoliście czarna. Z tej odległości Epsilon Eridani wydawała się tylko trwałym błyskiem na niebie, trzynaście godzin świetlnych stąd, niewiele bliższa od jaśniejszych gwiazd.

Ale ludzie kiedyś przybyli na kometę.

Przylecieli eskadrą ciemnych statków kosmicznych z ładowniami pełnymi maszyn transformujących. Owinęli kometę błoną przezroczystego plastiku, niczym pianą trawiącej śliny. Plastik usztywnił luźną strukturę komety. Przy pobieżnym oglądzie pozostawał niewykrywalny. Odbity promień radaru czy skanowania spektroskopowego niewiele tylko różnił się od normy dla takich ciał i mieścił się w granicach oczekiwanego błędu demarchistowskich przyrządów pomiarowych.

Gdy kometę zawarto już mocno w plastikowej skorupie, zaczęto redukować jej obroty. Rakiety jonowe, zmyślnie umieszczone na jej powierzchni, powoli wykrwawiały ją z momentu obrotowego. Dopiero gdy osiągnięto rezydualną prędkość kątową, wystarczającą tylko do zmylenia obserwatora, rakiety jonowe uciszono i z powierzchni usunięto całą instalację.

Wtedy ludzie już pracowali we wnętrzu komety. Wydrążyli ją i ubili osiemdziesiąt procent masy w cienką twardą skorupę pod skorupą zewnętrzną. Powstała komora — idealna kula o średnicy piętnastu kilometrów. Ukryte szyby prowadziły do komory z kosmosu, ich szerokość umożliwiała przyjęcie średniego statku kosmicznego, jeśli tylko wykonywał manewry wystarczająco zręcznie. Doki i stocznie remontowe pstrzyły dno komory na podobieństwo gęstych skupisk drapaczy chmur. Wnętrze usiano maszynami krioarytmetycznymi, przypominającymi czopy wulkaniczne. Ogromne chłodziarki kwantowe wysysały ciepło z lokalnego wszechświata zgodnie z komputerowo zaprogramowanym harmonogramem.

Clavain często wlatywał do wnętrza i ze spokojem przyjmował gwałtowne korekty kursu, w celu uniknięcia kolizji z wirującą łupiną komety. Przynajmniej wmawiał sobie ten spokój, a w istocie zawsze wstrzymywał oddech, póki nie znalazł się bezpieczny w środku lub na zewnątrz. Te operacje przypominały mu dawanie nura pod opadającą kratę w bramie twierdzy. W przypadku statku tak dużego jak „Nocny Cień” korekty kursu były jeszcze gwałtowniejsze niż zwykle.

Powierzył tę operację komputerom „Nocnego Cienia”. Wiedziały dokładnie, co trzeba robić, i wejście należało do dobrze określonych zadań, które komputery wykonywały lepiej niż ludzie, nawet z odłamu Hybrydowców.

Nagle wszystko się uspokoiło i był w środku. Widok wnętrza komety jak zawsze przyprawiał go o zawrót głowy. Wkrótce po ukończeniu pierwszych prac wydrążoną skorupę napełniono ruchomą maszynerią — wielkim zagnieżdżonym mechanizmem zegarowym pędzących kół, najbardziej przypominającym fantastycznie skomplikowaną sferę armilarną.

Clavain spoglądał na militarną twierdzę swego ludu — na Matczyne Gniazdo.

Zbudowano je z pięciu warstw. Cztery wewnętrzne zaprojektowano tak, by symulowały ciążenie wzrastające skokowo o pół g. Każda warstwa składała się z trzech pierścieni o niemal równych średnicach; płaszczyzna każdego pierścienia odchylała się o sześćdziesiąt stopni od płaszczyzny swego sąsiada. W dwóch węzłach trzy pierścienie przechodziły obok siebie i zanurzały się w sześciokątnej konstrukcji. Konstrukcje te wykorzystywano do transportu między pierścieniami, umieszczono tam również sterowniki całej warstwy mechanizmów. Każdy pierścień wślizgiwał się przez szczeliny w konstrukcjach węzłowych, utrzymywany przez beztarciowe pola magnetyczne. Same pierścienie wyglądały jak ciemne taśmy usiane miriadami okienek i gdzieniegdzie większymi oświetlonymi przestrzeniami.

Najbardziej zewnętrzna trójka pierścieni miała średnicę dziesięciu kilometrów i generowała ciążenie dwóch g. W odległości kilometra ku ich centrum obracała się mniejsza trójca pierścieni, symulując półtora g. Dalszy kilometr ku środkowi układu zajmowała trójca z ciążeniem jednego g, złożona z najgrubszych i najgęściej zaludnionych pierścieni; to tu głównie spędzali czas Hybrydowcy. W tej trójcy była zagnieżdżona trójca z połową g, otaczająca z kolei nieruchomą centralną kulę. Kulę — rdzeń z zerowym ciążeniem, uszczelnioną bańkę o średnicy trzech kilometrów, napakowaną zielenią, lampami słonecznymi i rozmaitymi niszami — mikrohabitatami. Właśnie tam bawiły się dzieci i tam starsi Hybrydowcy przychodzili, by umrzeć. W tym miejscu większość czasu spędzała Felka.

„Nocny Cień” wyhamował i zatrzymał się względem najbardziej zewnętrznej trójcy. Z wirujących pierścieni wyłaniały się już pojazdy obsługujące. Clavain czuł wstrząsy, gdy holowniki przypinały się do kadłuba „Nocnego Cienia”. Kiedy już zejdzie z pokładu, jego statek zostanie odholowany do stoczni, na ścianach komory. Stało tam już wiele statków — wydłużone, czarne sylwetki, zaczepione w labiryncie maszyn wspomagających i systemów naprawczych, przeważnie mniejsze od statku Clavaina. Nie było tam pojazdów naprawdę dużych.

Clavain opuścił statek jak zwykle z lekkim niepokojem, że nie wykonał należycie zadania. Minęło wiele lat, zanim sobie uświadomił, skąd się bierze takie poczucie: powodowało je zachowanie bliźnich Hybrydowców. Opuszczali statek, nic do siebie nie mówiąc, choć czasami spędzali razem miesiące w niebezpiecznej misji.