Zewnętrzna aleja habitatowa była najeżonym szarym torusem, obracającym się wewnątrz Pasa Złomu, ciągiem zdewastowanych habitatów i wypatroszonych pozostałości habitatów, które nadal okrążały Yellowstone. Habitaty przybierały wszelkie możliwe rozmiary i kształty jeszcze zanim dosięgła je starość, akty sabotażu i zderzenia. Niektóre z nich zaprojektowano jako olbrzymie, wypełnione powietrzem walce lub kule ozdobione lustrami i delikatnymi złotymi osłonami przeciwsłonecznymi.
Inne zostały skonstruowane na małych asteroidach i fragmentach komet, wprowadzonych na orbitę wokół Yellowstone przez armię Porywaczy. Czasami takie habitaty wwiercały się głęboko w swoje skaliste jądra, przekształcając je w system oszałamiających centrów i wypełnionych powietrzem miejsc publicznych. Inne zbudowano głównie na powierzchni, dla ułatwienia dostępu z lokalnego kosmosu. Te umieszczone pod kopułami wspólnoty w niewielkim ciążeniu skupiały się razem jak żabi skrzek, mieniący się zielenią i błękitem miniaturowych biomów. Zazwyczaj kopuły nosiły ślady pośpiesznych napraw: blizny i pajęczyny awaryjnych uszczelniaczy epoksydowych lub piany diamentowej. Niektórych nie uszczelniono powtórnie i wszystko, co leżało w ich wnętrzu, było mroczne i bez życia, jak popiół.
Inne habitaty zaprojektowano mniej pragmatycznie. Helisy i spirale niczym dmuchane szkło lub muszle łodzika; ogromne zlepki sfer i rur, przypominające molekuły organiczne. Istniały habitaty, które stale zmieniały swój kształt — powolne, symfoniczne poruszenia czystej architektury. Były też takie, które uparcie tkwiły przy niemodnych projektach przez wieki, opierając się wszelkim upiększeniom i innowacjom. Kilka innych okryło się mgłą sproszkowanej materii, skrywając swój prawdziwy kształt.
Ponadto były tam wraki. Niektóre ewakuowano podczas zarazy i nie przechodziły później dużych katastrof, ale większość zderzała się potem z fragmentami innych habitatów, pokruszonych i powypalanych. Kilka storpedowano, rozerwano ładunkami nuklearnymi — zostało z nich niewiele. Kilkoma władali nadal agresywni dzicy lokatorzy, choć Konwencja Ferrisvillska starała się ich stamtąd wyrzucić.
Karuzela Nowa Kopenhaga przetrwała lata zarazy z większym sukcesem niż inne habitaty, jednak nie wyszła z nich zupełnie bez szwanku. W obecnych czasach stanowiła pojedynczy, gruby, powoli obracający się pierścień. Jej brzeg miał średnicę kilometra. Z daleka wyglądała jak strupowata plama zawiłych konstrukcji, jakby pasmo przemysłowego miejskiego pejzażu nawinięto na koło. Z bliska pejzaż rozpadał się na mnóstwo wież, dźwigów, doków i patykowatych kratownic, odwijających się w próżnię. Wszystko to było upstrzone milionami rozbłysków palników spawalniczych, haseł reklamowych i mrugających znaczników lądowisk. Przybywające i odlatujące statki nawet w czasie wojny tworzyły mgiełkę owadziego ruchu wokół krawędzi habitatu. Sterowanie ruchem wokół Kopenhagi przyprawiało o ból głowy.
Kiedyś koło obracało się z dwukrotnie większą szybkością — wystarczało to do wytworzenia na brzegu odśrodkowego ciążenia jednego g. Statki lądowały w nie wirującym rdzeniu, nadal w nieważkości. Potem, w czasach największego rozkwitu zarazy, kiedy poprzednia Migotliwa Wstęga została zdegradowana do Pasa Złomu, zabłąkany kawał innego habitatu zniszczył cały rdzeń. Brzeg zostawiono — obracał się sam, bez szprych.
Katastrofa przyniosła śmierć setkom osób. Statki ratunkowe parkowały w rdzeniu — przyjmowały ewakuujących się do Chasm City. Precyzja uderzenia wydawała się podejrzana, ale późniejsze śledztwo wykazało, że karuzela miała po prostu wyjątkowego pecha.
A jednak Kopenhaga ocalała. Była stara i nie polegała specjalnie na mikrotechnice, którą niszczyła zaraza. Dla milionów, które na niej mieszkały, życie toczyło się niemal tak jak przedtem. Z powodu braku łatwo dostępnych miejsc dokowania dla nowych okrętów, ewakuacja była, oględnie mówiąc, uciążliwa. Kiedy minęły najgorsze miesiące zarazy, większość Kopenhagi była nadal zamieszkana. Inne karuzele pozostawiono zawodnej opiece maszyn — tę w ruchu utrzymywali sami obywatele. Sterowali nią tak, by unikała następnych zderzeń, i bezlitośnie tępili wybuchy zarazy we własnych habitatach. Jeśli nie liczyć odosobnionych późniejszych wypadków — podobnych do tego, w którym Lyle Merrick walnął napędzanym chemicznie frachtowcem w krawędź, wybijając krater, nad którym nadal ślinili się turyści-gule — karuzela przetrwała poważną katastrofę w stanie w zasadzie nienaruszonym.
W latach rekonstrukcji karuzela od czasu do czasu usiłowała zgromadzić fundusze na odbudowanie centralnego rdzenia. Nigdy się to nie udało. Kupcy i właściciele statków skarżyli się, że tracą zamówienia, bo bardzo trudno było lądować na poruszającej się krawędzi. Obywatele jednak nie zgodzili się na obniżenie obrotów koła, ponieważ przywykli do ciążenia. W końcu wszyscy przystali na kompromis, który nie podobał się żadnej ze stron. Szybkość obrotowa została zmniejszona o pięćdziesiąt procent, co obniżało o połowę ciążenie na krawędzi. Wprowadzenie statku do doku nadal było trudne, choć łatwiejsze niż przedtem. Prócz tego, twierdzili obywatele, statkom wylatującym karuzela dostarczała bezpłatnego napędu, kiedy odlatywały po stycznej — nie powinni więc się skarżyć. Na pilotach nie robiło to wrażenia. Argumentowali, że paliwo zaoszczędzone na tym bezpłatnym wypchnięciu już zużyli podczas manewru podchodzenia.
Okazało się jednak, że to niespotykane rozwiązanie przynosi dziwne korzyści. Podczas późniejszych, zdarzających się od czasu do czasu lat bezprawia, karuzela okazała się odporna na większość aktów piractwa. Dzicy lokatorzy poszli sobie gdzie indziej. A niektórzy piloci rozmyślnie dokowali swe statki na krawędzi Kopenhagi, ponieważ woleli dokonywać pewnych napraw w warunkach ciążenia niż w zwykłych bezciążeniowych dokach innych habitatów. Przed wybuchem wojny gospodarka karuzeli zaczęła się nawet rozwijać. Próbne rusztowania wystawały z brzegu koła do środka, tworząc zaczątek nowych osi, które zostaną odtworzone później. Po rekonstrukcji osi zamierzano natychmiast odbudować rdzeń.
Na krawędzi znajdowało się tysiące suchych doków rozmaitej wielkości i kształtu. Mogły przyjmować główne typy statków wewnątrzukładowych. W większości stanowiły wgłębienia w krawędzi, z dolną stroną otwartą w kosmos. Statki musiały być spuszczane do doku, zazwyczaj z pomocą zrobotyzowanego holownika, a następnie bezpiecznie zamocowane wzmacnianymi zaczepami. Obiekty nie umocowane spadały na powrót w kosmos, zazwyczaj już na zawsze. Praca na zadokowanych okrętach była dzięki temu interesująca, choć wymagała wykonawców pozbawionych lęku wysokości. Zawsze jednak znajdowali się chętni.
Xavier Liu nie obsługiwał uprzednio statku, na którym obecnie pracował — pracował sam, gdyż jego małpy zastrajkowały. Miał jednak wcześniej do czynienia z wieloma statkami tego samego typu. To był tramp Pasa Złomu — mały na wpół zautomatyzowany ciągnik kargo, kursujący między habitatami. Jego kadłub stanowiła szkieletowa rama, do której można było przymocować gondole towarowe niczym ozdoby na choince. Ciągnik leciał między walcem Swifta-Augustine’a, a karuzelą zarządzaną przez Dom Poprawek — ukrytą w cieniu firmą wyspecjalizowaną w dyskretnym odwracaniu skutków procedur kosmetycznych.
Na pokładzie ciągnika lecieli pasażerowie, umieszczeni w pojedynczych, dostosowanych indywidualnie gondolach ładunkowych. Gdy statek wykrył wadę techniczną w swym systemie nawigacyjnym, zlokalizował najbliższą karuzelę oferującą błyskawiczne naprawy i wystosował ofertę. Firma Xaviera odpowiedziała konkurencyjnym zgłoszeniem i ciągnik skierował się ku Kopenhadze. Xavier upewnił się, że są dostępne zrobotyzowane holowniki, które pomogły ciągnikowi osiąść w doku, a teraz gramolił się po szkielecie statku, z przylepnymi łatami na podeszwach i dłoniach, mocującymi go do szczypiącego zimnego metalu. Rozmaite narzędzia zwisały mu z pasa skafandra, a ostatni model kompnotesu obejmował rękaw. Od czasu do czasu Xavier wysnuwał kabel i włączał go w port danych w szkielecie ciągnika; przygryzał język, gdy analizował otrzymane liczby.