Xavier znowu szturchnął swój rękaw, powtórnie łącząc się z podosobą. Natychmiast zabrzęczała mu w uchu. Brzmiało to tak, jakby mówiła do niego cały czas, nawet wtedy, gdy nie słuchał:
— …mnie usterkę? Wymagam najusilniej, żebyś usunął ten błąd w obiecanym terminie. W razie niedotrzymania warunków kontraktu może zostać nałożona na ciebie kara nie większa niż sześćdziesiąt tysięcy jednostek Ferrissa lub też nie więcej niż sto dwadzieścia tysięcy, jeśli niedotrzymanie jest…
Znowu odłączył swój rękaw. Zapanowała upragniona cisza.
Xavier sprawnie zszedł ze szkieletu ciągnika. Przeskoczył niewielki odstęp do jednej z półek naprawczych hangaru i wylądował pośród narzędzi i szpul kabli. Odłączył uchwyt na dłoni i ustabilizował swą pozycję, spoglądając po raz ostatni na ciągnik, by się upewnić, czy nie zostawił na nim cennych narzędzi. Nie zostawił.
Odemknął panel na zasmarowanej olejem ścianie hangaru. Za ścianą znajdowało się mnóstwo kontrolek, ogromne, jak u zabawek, przyciski i dźwignie. Niektóre sterowały energią elektryczną i oświetleniem, inne hermetyzacją i temperaturą. Zignorował je wszystkie, jego dłoń spoczęła na wydatnej szkarłatnej kontrolce, zwalniającej zaczepy mocujące.
Spojrzał znów na ciągnik. Miał zamiar zrobić coś naprawdę głupiego. Jeśli popracuje jeszcze jakąś godzinę, będzie miał duże szanse na wyśledzenie usterki. Potem ciągnik mógłby ruszyć w swoją drogę, nie byłoby kar umownych i ześlizg warsztatu w rejony niewypłacalności zostałby zatrzymany, choć może tylko na parę tygodni.
Z drugiej strony istniała jednak obawa, że będzie pracował jeszcze przez pięć godzin i w dalszym ciągu nie odkryje uszkodzenia. Wtedy nastąpią kary umowne, nie większe niż sto dwadzieścia tysięcy Ferrisów, o czym usłużnie poinformował go ciągnik, jak gdyby znajomość górnego ograniczenia w jakiś sposób zmniejszała dolegliwość. I spóźniłby się pięć godzin z ratowaniem Antoinette.
Naprawdę nie było się nad czym zastanawiać.
Xavier opuścił szkarłatną dźwignię. Poczuł, jak ustala się w swym nowym położeniu z satysfakcjonująco staromodnym szczęknięciem. Natychmiast w całym hangarze zaczęły migać pomarańczowe światła ostrzegawcze. W hełmie zadźwięczał mu sygnał alarmowy, nakazujący trzymać się z daleka od sunącego metalu.
Zaciski wycofały się gwałtownie, niczym przekaźniki telegraficzne. Przez chwilę ciągnik unosił się magicznie zawieszony. Potem dośrodkowa grawitacja wzięła górę i szkieletowy statek kosmiczny niemal majestatycznie zszedł z hangaru naprawczego równie gładko i elegancko jak spadający żyrandol. Xavierowi nie dane było podziwiać ciągnika malejącego w dali — rotacja karuzeli wyrwała pojazd natychmiast z linii wzroku. Mógł poczekać do następnego pojawienia się ciągnika, ale miał zadanie do wykonania.
Ciągnikowi nic się nie stanie, wiedział o tym. Kiedy oddali się od Kopenhagi, następny specjalista od napraw bez wątpienia się nim zajmie. Za kilka godzin będzie prawdopodobnie znowu na trasie do Domu Poprawek ze swym ładunkiem niemodnie zmutowanych pasażerów.
Oczywiście nadal trzeba będzie spełnić żądania zapłaty, napływające z wielu miejsc: od samych pasażerów, jeśli się zorientują; od Swift-Augustine’a, habitatu, który ich wysłał; od kartelu właściciela ciągnika; może nawet od samego Domu Poprawek, za narażenie jego klientów na niebezpieczeństwo.
— A niech się wszyscy pieprzą.
Dostał wiadomość od Antoinette i tylko to się liczyło.
OSIEM
Clavain spoglądał na gwiazdy.
Znajdował się na zewnętrznej powierzchni Matczynego Gniazda, usadowiony głową w dół albo do góry — nie mógł się zdecydować, które określenie jest właściwsze na w zasadzie pozbawionej ciążenia, wydrążonej komecie. Nigdzie żywej duszy — prawdę mówiąc, nie widać było w ogóle żadnych oznak, że są tu gdzieś ludzie. Przypadkowy obserwator uznałby, że Clavaina porzucono bezlitośnie na powierzchni komety, bez statku, pożywienia i schronienia. Nic nie wskazywało, że w sercu komety wiruje olbrzymi mechanizm.
Kometa obracała się powoli, okresowo wznosząc blady klejnot Epsilon Eridani nad horyzontem Clavaina. Gwiazda przewyższała jasnością wszystkie inne widoczne na niebie, jednak nadal bardziej przypominała gwiazdę niż słońce. Mężczyzna czuł chłód pustej przestrzeni dzielącej go od tej gwiazdy. To zaledwie sto jednostek astronomicznych — odrobinka w porównaniu z odległościami międzygwiezdnymi — ale mimo to czuł dreszcz. Clavain już wielokrotnie miał do czynienia z ogromnymi przestrzeniami kosmosu, jednak zawsze przy takich okazjach doznawał uczucia strachu i zachwytu.
Jego uwagę przyciągnęło światło. Bardzo słaby błysk gdzieś w płaszczyźnie ekliptyki, na szerokość dłoni od Eridani. Potem ponownie ostra, nagła iskierka, na pograniczu wykrywalności. Więc to nie złudzenie. Potem następny rozbłysk, w niewielkiej odległości od dwu pierwszych. Clavain polecił hełmowi przysłonić słońce, by jego oczy nie musiały zmagać się z tak wielkim dynamicznym zakresem jaskrawości. Przyłbica wypełniła polecenie, przysłaniając gwiazdę precyzyjną czarną maską. Sprawiała wrażenie powidoku po zbyt długim wpatrywaniu się w to słońce.
Clavain wiedział, co to takiego. Kilkadziesiąt godzin świetlnych stąd w kosmosie toczyła się bitwa. Walczące okręty, prawdopodobnie rozproszone w obszarze o średnicy kilku minut świetlnych, ostrzeliwały się broniami relatywistycznymi. Gdyby znajdował się wewnątrz Matczynego Gniazda, mógłby się podłączyć do ogólnej taktycznej bazy danych i wyciągnąć informację od jednostek patrolujących tamten sektor układu, ale nie dowiedziałby się więcej, niż sam mógł wydedukować.
Błyski to przeważnie ginące okręty. Od czasu do czasu rozbłyskiwało również szynowe działo Demarchistów — impuls wzbudzający tych długich na kilometr, nieporęcznych beczek liniowych akceleratorów. Musiały być aktywowane łańcuchem kobaltowych bomb syntezy jądrowej. Wybuch rozrywał działo szynowe na atomy, wcześniej jednak zdążyło przyśpieszyć wielką jak czołg bryłę metalicznego, stabilizowanego wodoru do siedemdziesięciu procent szybkości światła. Pocisk surfował tuż przed falą anihilacyjną.
Hybrydowcy posiadali bronie o podobnej skuteczności, ale te brały impuls wzbudzający z samej struktury czasoprzestrzeni. Można z nich było strzelać wiele razy i szybciej nimi kierować. Podczas strzałów nie błyskały.
Clavain miał pewność, że analiza spektralna światła każdego z widzianych błysków potwierdziłaby ich pochodzenie. Nie zdziwiłoby go jednak, gdyby się dowiedział, że większość błysków to bezpośrednie trafienia w krążowniki Demarchistów.
Wrogowie tam umierali. Ginęli w jednej chwili, w wybuchach tak jaskrawych, że nie było mowy o żadnym bólu, o świadomym momencie śmierci. Lecz bezbolesna śmierć to niewielkie pocieszenie. W tamtej eskadrze na pewno jest wiele okrętów. Ci, co ocaleli, są świadkami wydarzeń i zastanawiają się, kto następny. Sami nigdy się nie dowiedzą, kiedy pocisk będzie ku nim zmierzał, i nigdy się nie dowiedzą, że oto przybył.
Z miejsca Clavaina przypominało to obserwowanie sztucznych ogni nad oddalonym miastem. Proporce Agincourt; płomienie Guerniki; piękny rozbłysk nad Nagasaki, podobny słońcu odbitemu w ostrzu gniewnego miecza; obłoki kondensacyjne wyryte na niebiosach przyczółka Tharsis; wreszcie odległe błyski ciężkich broni relatywistycznych na tle idealnej czerni gwiezdnego kosmosu we wczesnych latach dwudziestego siódmego wieku. Clavainowi nie trzeba było przypominać, że wojna to okropność, ale z oddalenia mogło ją cechować także przerażające piękno.