Znaki bitwy przesuwały się ku horyzontowi. Wkrótce znikną, pozostawiając niebo niesplamione ludzkimi sprawami. Myślał o tym, czego się dowiedział o Ścisłej Radzie. Chyba, przy milczącej aprobacie Skade, Remontoire powiedział mu nieco o roli, którą miał odegrać. Clavaina chciano w Radzie nie tylko po to, by chronić go przed możliwymi krzywdami. Nie. Clavain był potrzebny do pomocy w delikatnej operacji — akcji wojskowej poza układem Epsilon Eridani. Będzie dotyczyła odzyskania pewnych obiektów, które wpadły w niepowołane ręce.
Remontoire nie wyjaśnił, co to za obiekty; powiedział jedynie, że ich odzyskanie — a więc w pewnym momencie zostały utracone — ma żywotne znaczenie dla bezpieczeństwa Matczynego Gniazda. Jeśli Clavain chce dowiedzieć się więcej — a musi dowiedzieć się więcej, jeśli ma być z niego jakikolwiek pożytek dla Matczynego Gniazda — powinien wstąpić do Ścisłej Rady. Zapierająca dech prostota rozumowania. Teraz musiał przyznać, że prawdopodobnie wszystko było rzeczywiście proste. Miał skrupuły nieproporcjonalnie wielkie do całej sprawy.
A jednak nie ufał Skade w pełni. Wie więcej od niego, i to się nie zmieni, nawet jeśli on sam przystąpi do Ścisłej Rady. Będzie wtedy o jedną warstwę bliżej Wewnętrznego Sanktuarium, ale nadal pozostanie poza nim — a jakie miał dowody, że wewnątrz Sanktuarium nie ma jeszcze innych dodatkowych warstw?
Bitwa znowu toczyła się wyżej nad horyzontem po przeciwnej stronie. Clavain pilnie ją obserwował — zauważył, że błyski są teraz znacznie rzadsze. Potyczka dobiegała końca. Można było z pewnością orzec, że to Demarchiści ponieśli najcięższe straty. Możliwe, że po stronie Clavaina ofiar nie ma w ogóle. Ocalali wrogowie wkrótce pokuśtykają z powrotem do właściwych baz, starając się usilnie unikać po drodze dalszych potyczek. Wkrótce bitwa pojawi się w transmisjach propagandowych, z faktami przekręconymi tak, by z przytłaczającej klęski Demarchistów wycisnąć choć kroplę optymizmu. Widział takie rzeczy tysiące razy — dojdzie jeszcze do podobnych bitew, choć już rzadko, wrogowie przegrywają. Od lat przegrywali. Więc dlaczego ktoś i się martwi o bezpieczeństwo Matczynego Gniazda?
Istniał tylko jeden sposób, by się o tym dowiedzieć.
Tender znalazł swoje gniazdo na krawędzi, przesuwając się na miejsce z nieomylną precyzją maszyny. Clavain wysiadł do standardowego ciążenia. Sapał przez pierwsze kilka minut, aż przystosował się do wysiłku.
Szedł zawiłą trasą korytarzami i rampami. Napotykał innych Hybrydowców, ale nie poświęcali mu szczególnej uwagi. Kiedy wyczuwał potok ich myśli, odbierając to, jak reagują na jego osobę, odkrywał jedynie szacunek i podziw, może z bardzo niewielką domieszką współczucia. Nie znano powszechnie wysiłków Skade, zmierzających do wcielenia go do Ścisłej Rady.
Korytarz zmniejszył się i pociemniał. Ascetycznie szare ściany były obwieszone prowadnicami, panelami i okazjonalnie kratkami, przez które dmuchało ciepłe powietrze. Maszyny łomotały pod podłogą i za ścianami. Oświetlenie stało się nieregularne i skąpe. Clavain nie napotkał dotychczas żadnych zabronionych przejść, ale każda przypadkowa osoba, nie znająca tej części pierścienia, odniosłaby wrażenie, że dostała się do niegościnnej sekcji technicznej. Zdarzali się tacy, co docierali aż tutaj, ale przeważnie zawracali, szukając rejonu bardziej przyjaznego.
Clavain szedł dalej. Dotarł do partii pierścienia nie zarejestrowanych na żadnych planach ani mapach. Większość obywateli Matczynego Gniazda nie wiedziała nic o ich istnieniu. Zbliżył się do brązowozielonej przegrody, niestrzeżonej i nie oznakowanej. Obok znajdowało się metalowe koło o grubej obręczy z trzema szprychami. Clavain złapał koło za dwie osie i pociągnął. Przez chwilę nic się nie poruszało — od pewnego czasu nikt tu nie schodził — ale później koło powoli nieco się obróciło. Clavain szarpał je, aż zakręciło się swobodnie. Drzwi w przegrodzie wysunęły się niczym korek, ociekając skroploną parą i smarem. Gdy obrócił koło dalej, korek odskoczył na zawiasach, umożliwiając wejście do środka. Drzwi-zatyczka przypominały ogromny, pękaty tłok o idealnie wypolerowanych ścianach.
Pomieszczenie za drzwiami było jeszcze ciemniejsze. Clavain przekroczył przeszło półmetrowy próg przepustu, pochylając głowę. W kontakcie z metalem zmarzły mu palce. Dmuchał na nie, aż odrętwienie nieco ustąpiło.
W środku Clavain obracał drugim kołem, aż zamknął ściśle przegrodę. Przedtem naciągnął rękawy na dłonie, które teraz marzły nieco mniej. Postąpił kilka kroków w mrok. Na schodach zapaliły się bladozielone światła; gdy je mijał, gasły z migotaniem.
Pomieszczenie, ogromne, niskie i długie, przypominało prochownię. Krzywizna obręczy pierścienia ledwie tu była zauważalna. Ściany pięły się łukami w górę, podłoga również skręcała razem z nimi. W dal ciągnęły się rzędy kaset zimnego snu.
Clavain wiedział dokładnie, ile ich było: sto siedemnaście. Sto siedemnaście osób wróciło z dalekiego kosmosu na pokładzie statku Galiany, ale żadna z nich nie miała realnych szans na ożywienie. W wielu wypadkach gwałt zadany załogantom był tak skrajny, że zwłoki musiano identyfikować za pomocą badań genetycznych. Jednak bez względu na to, jak nikłe były to szczątki, każdą rozpoznaną osobę umieszczono w osobnej kasecie zimnego snu.
Clavain szedł między rzędami kaset, kratowa podłoga szczękała pod stopami. Kasety cicho brzęczały. Wszystkie nadal działały, gdyż trzymanie zamrożonych resztek ciał uznano za mądre posunięcie, a nie dlatego, że istniała jakaś realna nadzieja na ożywienie kogokolwiek. W żadnej grupie szczątków nie wykryto oznak wilczej działalności — oczywiście jeśli nie liczyć jednej osoby — ale nie oznaczało to, że zupełnie nie ma mikroskopijnych wilczych pasożytów, czyhających tuż poniżej progu wykrywalności. Można było skremować ciała, to jednak zniszczyłoby szanse dowiedzenia się czegokolwiek o wilkach w przyszłości. Matczyne Gniazdo cechowała ostrożność.
Clavain doszedł do kasety zimnego snu, w której spoczywała Galiana. Kaseta stała osobno, nieznacznie wyniesiona na pochyłym postumencie. Odsłonięte zawiłości skorodowanej maszynerii przywodziły na myśl ozdobne kamienne płaskorzeźby. Przypominała trumnę baśniowej królowej, która do końca broniła swego ludu, a teraz śpi snem śmiertelnym, otoczona najbardziej zaufanymi rycerzami, doradcami i damami dworu. Sylwetkę Galiany, widoczną przez przezroczyste wieko kasety, dostrzegł znacznie wcześniej, nim jeszcze podszedł do samego urządzenia. Galiana wyglądała jak osoba pogodnie akceptująca swój los. Miała ramiona złożone na piersiach i głowę obróconą ku sufitowi, co eksponowało silny, szlachetny zarys szczęk. Miała zamknięte oczy i pozbawione zmarszczek czoło. Po obu stronach twarzy spływały długie ciemne włosy z siwymi pasmami. Na jej skórze połyskiwał miliard cząsteczek lodu, iskrzących się pastelowym błękitem, różem i bladą zielenią, zależnie od tego, jak zmieniał się kąt patrzenia Clavaina. W swej śmierci wyglądała wyjątkowo pięknie i delikatnie, jakby została wyrzeźbiona z cukru.
Clavain miał ochotę załkać.
Dotknął zimnej pokrywy kasety, powiódł palcami po jej powierzchni, pozostawiając cztery słabe znaki. Tysiące razy wyobrażał sobie wszystko, co by jej powiedział, gdyby kiedykolwiek wyrwała się z wilczego uścisku. Po pierwszym obudzeniu i uśpieniu, wkrótce po jej powrocie, nigdy już nie rozmrożono jej ponownie, ale to nie znaczyło, że nie nastąpi to za wiele lat czy stuleci. Od czasu do czasu Clavain zastanawiał się, co by powiedział, gdyby Galiana wynurzyła się spoza swej maski choćby na chwilkę. Zastanawiał się, czy Galiana pamiętałaby jego i sprawy, które ich łączyły. Czy wspomniałaby Felkę, która była dla niej jak córka?