Выбрать главу

— Wystarczająco, bym całkowicie uwierzył — odrzekł. — Jak to zrobicie, to już wasza sprawa.

— Cierniu, nie ma na to czasu.

Słysząc ton jej głosu, zastanowił się. Powiedziała to z takim niepokojem, że niemal zupełnie rozwiała jego wątpliwości. Słyszał w jej głosie trwogę.

Ona naprawdę czegoś się bała…

Cierń popatrzył w głąb hangaru.

— Czy którymś z tych statków można podlecieć bliżej do giganta?

* * *

W Wojnie Świtu chodziło o metal.

Prawie wszystkie pierwiastki ciężkie w obserwowanym wszechświecie zostały wysmażone w rdzeniach gwiazd. W wielkim wybuchu powstał wodór, hel i lit, ale każde kolejne pokolenie gwiazd wzbogacało paletę dostępnych w kosmosie pierwiastków. Masywne słońca wytwarzały pierwiastki lżejsze od żelaza w delikatnie zrównoważonych reakcjach syntezy, klocek po klocku. W miarę, jak wyczerpywały się pierwiastki, lżejsze reakcje kaskadowo zmieniały się na coraz trudniejsze, coraz rozpaczliwsze. Ale kiedy gwiazdy zaczęły spalać krzem, zaświtał koniec. Ostatnim stadium syntezy krzemu była żelazna skorupa wokół rdzenia gwiazdy, ale samego żelaza nie dało się zsyntetyzować. Ledwie dzień po rozpoczęciu syntezy krzemu gwiazda stawała się nagle katastroficznie niestabilna, zapadała się pod wpływem własnej grawitacji. Odbijające się fale uderzeniowe wywołane kolapsem, wynosiły rdzeń gwiazdy w kosmos — świecił wtedy jaśniej od wszystkich gwiazd w galaktyce. Sama supernowa stwarzała nowe pierwiastki, wypompowując kobalt, nikiel, żelazo oraz barszcz radioaktywnych odpadów na powrót w rozrzedzone obłoki gazu, które znajdują się wśród wszystkich gwiazd. I właśnie to medium międzygwiezdne dostarczyło surowca do następnych pokoleń gwiazd i światów. Pobliska chmura gazu, która dotychczas była stabilna, przy kolapsie rozrywała się od fali uderzeniowej supernowej, tworząc węzły i wiry o zwiększonej gęstości. Chmura, wzbogacona już w metal wcześniejszymi supernowymi, zaczynała się zapadać pod wpływem swojej własnej upiornej grawitacji. Tworzyła gorące, gęste gwiezdne żłobki, miejsca narodzin niecierpliwych, młodych gwiazd. Niektóre z nich to zimne karły, spalające tak wolno swoje gwiezdne paliwo, że przetrwają samą galaktykę. Ale inne to szybsze spalacze, supermasywne słońca, które żyły i umierały w galaktycznym mgnieniu oka. W swych agonalnych drgawkach rozrzucały w próżni dodatkowe metale i wszczynały dalsze cykle gwiezdnych narodzin.

Proces trwał aż do samego zarania życia. Gorące wybuchy umierających gwiazd pstrzyły galaktykę, a z każdym wybuchem powiększały się zasoby surowców do budowy światów — i samego życia. Jednak stałe wzbogacanie w metale nie nastąpiło jednorodnie w całym galaktycznym dysku. W oddalonych rejonach galaktyki cykle gwiezdnej śmierci i gwiezdnych narodzin przebiegały znacznie wolniej niż w gorączkowych strefach rdzeniowych.

Właśnie przy gwiazdach położonych bliżej rdzenia powstały skaliste planety, gdzie metale osiągnęły najpierw swój poziom krytyczny. Właśnie ze stref rdzeniowych, w rejonie tysiąca kiloparseków od samego centrum galaktyki, wyłoniły się pierwsze cywilizacje podróżujące w kosmosie. Wyjrzały w galaktyczną głuszę, wyrzuciły posłańców na tysiące lat świetlnych i wyobraziły sobie, że są same, unikalne i w jakiś sposób uprzywilejowane. Były to czasy zarówno smutku, jak i niesamowitych kosmicznych możliwości. Rasy wyobraziły sobie, że są panami stworzenia.

W galaktyce jednak nic nie dzieje się tak prosto. Inne kultury wyłoniły się mniej więcej w tej samej epoce galaktycznej, w tym samym paśmie układów nadających się do zamieszkania, a dalej, w zimnej strefie istniały obszary wyższego stężenia metali — statystyczne fluktuacje, dzięki którym życie konstruujące maszyny pojawiło się tam, gdzie nie powinno być to możliwe. Nie było wszechgalaktycznych dominacji, gdyż żadna z tych rodzących się kultur nie rozszerzyła się na całą galaktykę — zawsze wcześniej natykała się na fale ekspansji jakiegoś rywala. Wszystko to działo się z oślepiającą szybkością, kiedy tylko zaistniały odpowiednie warunki początkowe.

A jednak same warunki początkowe się zmieniały. Wielkie gwiezdne piece nie wygasły. Kilka razy na stulecie ciężkie gwiazdy umierały jako supernowe, przyćmiewając swym blaskiem wszystkie pozostałe. Zazwyczaj dogorywały za smolistymi woalkami kurzu i ich śmierć przechodziła niezauważona, jeśli nie liczyć świergotu neutrin czy sejsmicznych wstrząsów fal grawitacyjnych. Ale wyprodukowany przez nie metal nadal wędrował do międzygwiezdnego ośrodka. Kosmiczny przemysł nieprzerwanie wytwarzał surowce, niepomny inteligencji, której pozwalał rozkwitać.

Blisko rdzenia nasycenie metalem stawało się jednak wyższe od optimum. Nowe światy, tworzące się wokół nowych słońc były rzeczywiście ciężkie, z rdzeniami naładowanymi pierwiastkami ciężkimi. Ich pola grawitacyjne były silniejsze, a chemia bardziej niestabilna niż na światach wcześniejszych. Tektonika płytowa już tu nie działała, gdyż planetarne płaszcze nie mogły już utrzymać brzemienia sztywnej pływającej skorupy. Bez ruchów tektonicznych rzeźba terenu była mało zróżnicowana. Przyciągane komety zderzały się z tymi planetami, nawadniając je. Rozległe, rozpościerające się na całą planetę oceany drzemały pod ponurymi niebiosami. Złożone formy życia rzadko tam ewoluowały z powodu braku odpowiednich nisz i mało urozmaiconego klimatu. A te kultury, które osiągnęły etap podróży kosmicznych, uważały, że nowe planety w rdzeniu nie są ani użyteczne, ani urozmaicone. Gdy jakiś obszar właściwego nasycenia metalami już miał się skondensować w atrakcyjny układ planetarny, starsze kultury często spierały się o prawa własności. Wynikłe stąd kłótnie były najokazalszymi pokazami wyładowań energetycznych, jakie widziała galaktyka, jeśli nie liczyć jej własnych ślepych procesów gwiezdnej ewolucji. Ale to nic w porównaniu z tym, co miało nadejść.

Unikając więc konfliktów tam gdzie się dało, starsze kultury zwróciły się na zewnątrz. Ale tam też zostały zablokowane. W ciągu pół miliarda lat optymalna do zamieszkania strefa przesunęła się trochę dalej od rdzenia galaktyki. Galaktyczna fala życia stanowiła pojedynczą zmarszczkę, rozszerzającą się od centrum ku brzegowi. Miejsca formowania się gwiazd — uprzednio zbyt ubogie w metal, by utworzyć owocne układy słoneczne — teraz zostały już dostatecznie wzbogacone. Znowu wybuchły konflikty. Niekiedy trwały dziesięć milionów lat i pozostawiły na galaktyce blizny, których zaleczenie zajęło następne pięćdziesiąt milionów lat.

A jednak to nic w porównaniu z nadchodzącą Wojną Świtu.

Galaktyka była maszyną do wytwarzania metali, a w związku z tym do przeprowadzania złożonych reakcji chemicznych, a co za tym idzie — życia, jednakże w równym stopniu mogła być postrzegana jako maszyna do produkcji wojen. W dysku galaktycznym nie istniały stabilne nisze. W skali czasu, mającej znaczenie dla galaktycznych supercywilizacji, środowisko nieprzerwanie się zmieniało.

Koło galaktycznej historii zmuszało je do wiecznego konfliktu z innymi kulturami, starymi i nowymi.

Nadeszła więc wojna o położenie kresu wojnom, wojna, która zakończyła pierwszą fazę historii galaktycznej — tę wojnę miano kiedyś nazwać Wojną Świtu, gdyż wydarzyła się w aż tak odległej przeszłości.

Inhibitorzy z samej wojny pamiętali niewiele. Ich własna historia była chaotyczna, pogmatwana i prawie na pewno poddana ostrej redakcji wstecznej. Nie mieli pewności, co stanowiło udokumentowany fakt, a co produkt jakiegoś ich wcześniejszego wcielenia, stworzony dla potrzeb międzygatunkowej propagandy. Możliwe, że kiedyś byli istotami organicznymi, kręgowcami, ciepłokrwistymi mieszkańcami lądów z dwukomorowymi mózgami. Słaby ślad takiego pochodzenia dawało się wykryć w ich obecnej cybernetycznej budowie.