I ciągle głos przynaglał ją do dalszego działania. Zwrócił jej uwagę na sygnał z układu Resurgamu, na impuls diagnostyczny wskazujący, że pozostałe sztuki broni klasy piekło zostały ponownie uzbrojone.
[Matczyne Gniazdo potrzebuje tej broni, Skade. Musisz przyśpieszyć jej odzyskanie]
Czemu?
Głos wytworzył w jej czaszce obrazy: rój nieubłaganych czarnych maszyn, ciemnych, ciężkich i ruchliwych jak trzepotanie kruczych skrzydeł.
[Wśród gwiazd są wrogowie, gorsi niż wszystko, co sobie wyobrażaliśmy. Nadciągają. Musimy się chronić]
Skąd wiecie?
[Wiemy, Skade. Zaufaj nam]
W rym dziecięcym głosie wyczuła coś, czego nie czuła uprzednio. Ból, cierpienie, a może i jedno, i drugie.
[Zaufaj nam. Wiemy, do czego są zdolni. Wiemy, co to znaczy być nękanym przez nich]
A potem głos znowu umilkł, jakby powiedział zbyt wiele.
Teraz głos wepchnął jej do głowy nowe ponaglenie, wyrywając ją z marzeń.
[Skade, kiedy będziemy mieć pewność, że jest martwy?]
Za dziesięć, jedenaście godzin. Przeczeszemy strefę zabójstwa i przesiejemy ośrodek międzyplanetarny, szukając zwiększonej zawartości pierwiastków śladowych, których należy się spodziewać w danej sytuacji. I nawet jeśli dowody nie będą ostateczne, możemy mieć pewność…
Odpowiedź była szorstka, udzielona rozdrażnionym tonem.
[Nie, Skade. Nie można pozwolić Clavainowi na dotarcie do Chasm City]
Zabiłam go, przysięgam.
[Jesteś sprytna i zdecydowana. Ale Clavain jest taki sam. Już raz cię oszukał. Zawsze może oszukać cię ponownie]
To nie ma znaczenia.
[Nie?]
Jeśli Clavain dotrze do Yellowstone, informacja, którą posiada, nie przyniesie żadnej ostatecznej korzyści ani wrogowi, ani Konwencji. Niech sobie próbują zdobyć dla siebie broń klasy piekło. Ale my mamy Osnowę i maszynerię dławiącą bezwładność. To daje nam przewagę. Nawet z bandą sprzymierzeńców Clavain nie odniesie sukcesu.
Głos umilkł. Przez chwilę zastanawiała się, czy się nie oddalił, pozostawiając ją samą.
Nic z tego.
[Więc myślisz, że może żyć nadal?]
Niezgrabnie szukała odpowiedzi.
Ja…
[Lepiej, żeby był martwy, Skade, bo będziemy tobą bardzo rozczarowani]
Trzymał w ramionach rannego kota z grzbietem przeciętym gdzieś w okolicach niższych kręgów, tak że tylne nogi zwisały bezwładnie. Namawiał zwierzę, by pociągnęło łyk wody z plastikowego cycka z pakietu żywnościowego jego kombinezonu. Własne nogi miał przywalone tonami gruzu. Ślepy i poparzony kot nie kontrolował czynności fizjologicznych. W widoczny sposób cierpiał. Ale on nie zamierzał ułatwić mu odejścia.
— Będziesz żył, przyjacielu. Czy tego chcesz czy nie — mówił z trudem, raczej krzepiąc siebie niż kota.
Słowa brzmiały tak jakby dwa arkusze papieru ściernego tarły o siebie. Był bardzo spragniony, ale w racji pozostała tylko odrobina wody i teraz nadeszła kolejka kota.
— Pij, mały popaprańcu. Wytrzymałeś tak długo…
— Pozwól mi… umrzeć — powiedział kot.
— Przykro mi, kiciu. Nie w ten sposób.
Poczuł powiew. Pierwszy raz czuł jakiś ruch powietrza w powietrznej bańce, w której siedzieli uwięzieni z kotem. Gdzieś z daleka dobiegł podobny do grzmotu łomot walącego się betonu i metalu. Modlił się, żeby nagły przepływ powietrza był powodowany tylko ruchem powietrznej bańki; wierzył, że zawaliła się jakaś przeszkoda i dwie bańki się połączyły. Miał nadzieję, że nie jest to odgłos pękającej ściany zewnętrznej, w takim bowiem razie życzenia kota zostałoby szybko spełnione. Powietrzna bańka zostałaby rozhermetyzowana, a oni mogliby tylko próbować oddychać marsjańską atmosferą. Słyszał, że taki rodzaj śmierci to nic przyjemnego, wbrew temu, co się przekazuje we wzmacniających morale holodramach Koalicji.
— Clavainie… ratuj się.
— Dlaczego, kiciu?
— Ja i tak umrę.
Gdy kot do niego przemówił pierwszy raz, Clavain uznał, że to majak, że wyobraża sobie rozmownego towarzysza, którego w istocie nie ma. Potem z opóźnieniem zdał sobie sprawę, że zwierzę naprawdę mówi, że jest bioinżynieryjnym kaprysem bogatego turysty. Cywilny sterowiec parkował przy wieży powietrznego dokowania, gdy pająki trafiły w niego wodorowymi pociskami artyleryjskimi. Zwierzę musiało uciec z gondoli sterowca na długo przed atakiem i przeszło do piwnicznych poziomów wieży. Clavain myślał, że bioinżynieryjne mówiące zwierzęta to afront wobec Boga i był niemal pewien, że kot nie jest prawnie rozpoznawany jako istota rozumna. Koalicja dla Czystości Neuralnej dostałaby ataku szału, gdyby się dowiedziała, że podzielił się swoim zapasem wody z tym zabronionym stworzeniem. Organizacja ta nienawidziła ulepszania genetycznego w takim samym stopniu, jak nienawidziła neuronalnych modyfikacji Galiany.
Clavain wcisnął cycek do pyszczka kota. Jakiś odruch zmusił zwierzę do przełknięcia ostatnich kilku kropel wody.
— Wszystkich nas to czeka, kiciu.
— Nie tak… szybko.
— Pij i nie jęcz.
Kot wychłeptał ostatnie kilka kropel.
— Dzię… kuję.
I właśnie wtedy Clavain znów poczuł powiew. Tym razem silniejszy, a wraz z nim dobiegł uparty łoskot przesuwanych gruzów. W słabym oświetleniu, dostarczanym przez biochemiczną pałkę cieplno-świetlną, którą rozpakował przed godziną, zobaczył, jak pył i śmiecie mkną z wiatrem po ziemi. Złote kocie futro zafalowało niczym łan jęczmienia. Ranne zwierzę usiłowało zwrócić głowę w kierunku wiatru. Clavain dotknął dłonią kociego łba, starając się pocieszyć zwierzaka, którego oczy stały się krwawymi oczodołami.
Wiedział, że nadchodzi koniec. To nie było przemieszczenie się powietrza wewnątrz, to zawaliła się duża część obwodu zniszczonej konstrukcji. Powietrze komórki wyciekało w marsjański chłód.
Zaśmiał się i natychmiast poczuł ostre drapanie w gardle, jakby się tam przesuwał kłębek drutu kolczastego.
— Coś… zabawnego?
— Nie — odpowiedział. — Zupełnie nic.
Światło przeszyło ciemność. Fala czystego zimnego powietrza uderzyła go w twarz i wtargnęła do płuc.
Pogłaskał znowu koci łeb. Jeśli to śmierć, wcale nie jest taka straszna, jak się obawiał.
— Clavain.
Ktoś wymawiał jego imię spokojnie i z uporem.
— Clavain. Obudź się.
Otworzył oczy — czuł, że ten ruch natychmiast wyssał połowę sił, które miał w zapasie. Raziło go tak silne światło, że chciał zmrużyć oczy, znowu zacisnąć powieki, uprzednio niemal zaklejone. Chciał znowu wycofać się w sen, bez względu na to, jak mógł się okazać bolesny i klaustrofobiczny.
— Clavainie, ostrzegam… jeśli się nie obudzisz, to…
Zmusił się do jak najszerszego otwarcia oczu, uświadamiając sobie, że ma przed sobą sylwetkę, której obraz powinien się jeszcze wyostrzyć. Nachylała się nad nim. To właśnie ta sylwetka do niego przemawiała.
— Pieprzyć to… — usłyszał kobiecy głos. — Chyba zwariował, postradał zmysły.
Rozległ się inny głos, donośny, pełen szacunku, ale jednak odrobinę protekcjonalny:
— Panienko, proszę o wybaczenie, ale niemądre byłoby robienie jakichś założeń. Zwłaszcza że ów dżentelmen jest Hybrydowcem.