Выбрать главу

Prawa fizyczne — tak jak rozumiał je Cierń — w pobliżu maszyn Inhibitorów miękły jak toffi, ale działo się tak jedynie dlatego, że nie były prawami ostatecznymi — choć takimi się wydawały — lecz raczej przypominały ustawy czy przepisy, do których wszyscy się przeważnie stosują, lecz w razie konieczności można je złamać. A jednak nawet Inhibitorzy mieli swoje ograniczenia. Na przykład, potrzebowali materii. Mogli ją przetwarzać z zadziwiającą szybkością, ale nie mogli — wskazywały na to zebrane dotychczas dowody — wyczarowywać jej z niczego. Aby zasilić to piekło tworzenia, niezbędne było rozbicie trzech planet.

To przedsięwzięcie, choć gigantyczne, było z konieczności powolne. Łuk rósł wokół planety z szybkością zaledwie dwustu osiemdziesięciu metrów na sekundę; nie można go było stworzyć momentalnie. Maszyny były potężne, ale nie równe Bogu.

Cierń uznał, że jest to jedyne pocieszenie, na jakie mogą liczyć.

Przełączył uwagę na dwa niższe księżyce. Inhibitorzy przesunęli je na orbity idealnie kołowe, tuż nad warstwą chmur. Orbity periodycznie się przecinały, ale powolne, pracowite układanie kabli trwało bez zakłóceń.

Ta część całego procesu była obecnie o wiele wyraźniejsza. Cierń widział eleganckie krzywe wystających rur, wyłaniających się prosto, jak strzelił, z odwrotnej strony każdego księżyca, a potem zaginających się w dół ku warstwie chmur. Kilka tysięcy kilometrów za każdym księżycem rury nurkowały w atmosferę jak strzykawki. Gdy dotykały atmosfery, poruszały się z orbitalną prędkością — wielu kilometrów na sekundę — i żłobiły w atmosferze wściekłe ślady pazurów. Pod torem każdego z księżyców znajdował się cienki pas wzburzonej rdzawej czerwieni, okrążający dwu- lub trzykrotnie planetę. Z powodu obrotu planety każdy z tych śladów był nieco oddalony od poprzedniego. Oba księżyce ryły w przesuwających się chmurach skomplikowany wzorzec geometryczny, przypominający ekstrawagancki kaligraficzny ozdobnik. W pewnym sensie Cierń doceniał piękno tych widoków, z drugiej jednak strony, były one okropnie denerwujące. Tę planetę z pewnością czeka okrutny i ostateczny los. Kaligraficzne wzory były złożonymi rytuałami pogrzebowymi dla umierającego świata.

— Chyba teraz nam wierzysz — powiedziała Vuilleumier.

— Jestem skłonny uwierzyć. — Cierń postukał w okno. — To wygląda na szkło, ale może też być jakimś trójwymiarowym ekranem… choć nie podejrzewam was o aż taką pomysłowość. Nawet gdybym wyszedł na zewnątrz w skafandrze i bezpośrednio to obejrzał, nie byłbym pewien, czy również płyta przyłbicy jest szkłem.

— Jesteś człowiekiem podejrzliwym.

— Z doświadczenia wiem, że to pomaga radzić sobie w życiu. — Cierń powrócił na fotel. Dość się napatrzył. — W porządku. Następne pytanie. Co się dzieje tam na dole? Co oni knują?

— Po co ci to wiedzieć, Cierniu? Wkrótce stanie się coś złego, to wystarczająca informacja.

— Nie dla mnie.

— Te maszyny… — Vuilleumier wskazała niebo. — Wiemy, co robią, ale nie rozumiemy jak. Wymazują kultury, powoli i pracowicie. Sylveste je tutaj sprowadził — może niechcący, chociaż za nic nie dałabym głowy, jeśli chodzi o tego sukinsyna — i teraz przybyły wykonać swoje zadanie. Tyle wiemy i to wystarczy. Po prostu trzeba zabrać stąd wszystkich jak najszybciej.

— Jeśli te maszyny są tak skuteczne, jak powiadasz, ewakuacja nic nie da, prawda?

— Zyskamy na czasie. A ponadto maszyny są skuteczne, ale nie w tym stopniu co kiedyś.

— Powiedziałaś, że to maszyny samoreplikujące. Czemu ich skuteczność maleje? Powinny być sprytniejsze i szybsze, w miarę jak coraz więcej się dowiadują.

— Ich twórcy nie chcieli, żeby były za sprytne. Inhibitorzy stworzyli maszyny do likwidacji pojawiających się cywilizacji. Bez sensu byłoby zajmowanie przez nich niszy, którą mają dokładnie wymieść.

— Chyba bez sensu. Później o tym porozmawiamy. Na razie chciałbym podlecieć bliżej.

— O ile bliżej — zapytała ostrożnie.

— To opływowy statek. Może latać w atmosferze.

— Nie było tego w umowie.

— Więc wytocz mi proces. — Uśmiechnął się szeroko. — Jestem z natury ciekawski, zupełnie jak ty.

* * *

Scorpio wrócił do zimnej, lepkiej świadomości. Nie mógł opanować drżenia. Skrobał się, odwijając połyskującą warstwę tłustego żelu ze swej nagiej skóry. Żel odchodził w obrzydliwych półprzezroczystych strupach, z siorbaniem odrywał się od ciała. Scorpio ostrożnie traktował obszar wokół blizny oparzeniowej na prawej ręce, obmacywał jego granice z niepewną fascynacją. Znał dokładnie każdy cal, oparzenia, ale dotykając je, śledząc pomarszczoną topologię jego linii brzegowej, gdzie gładka skóra świni zmieniała się w powierzchnię o skórzastej teksturze zaleczonego mięsa, przypominał sobie o swoim, wyłącznie swoim obowiązku, który nałożył na siebie po ucieczce od Quaila. Nie wolno mu nigdy zapomnieć o Quailu ani nie wolno mu zapomnieć, że Quail był, w sensie genetycznym choć fizycznie zmodyfikowanym, w pełni człowiekiem i właśnie ludzie będą musieli najbardziej odczuć zemstę Scorpio.

Nic go nie bolało, nawet oparzenie, ale miał uczucie dyskomfortu i dezorientacji. W uszach ciągle mu huczało, jak gdyby wepchnął głowę w przewód wentylacyjny. Widział nieostro, prawie wyłącznie mętne, amorficzne kształty. Scorpio znów oderwał przezroczysty żel z twarzy. Zamrugał. Świat przejaśniał, ale huk pozostał. Scorpio rozejrzał się, nadal drżący i zmarznięty, ale wystarczająco czujny, by zauważyć, gdzie jest i co się z nim dzieje.

Obudził się wewnątrz połówki czegoś, co wyglądało na popękane metalowe jajo, zwinięty w nienaturalnej pozycji embrionalnej, z dolną połową ciała nadal zanurzoną w obrzydliwym, śluzowatym żelu. Plastikowe rurki i łączniki leżały rozrzucone wokół. Miał obtarte gardło i przewody nosowe, jakby te rurki dopiero co z niego wyszarpnięto. Raczej nie usuwano ich z najwyższą starannością. Druga połówka metalowego jaja leżała trochę z boku. Teraz Scorpio rozpoznawał otoczenie — wnętrze statku kosmicznego. Elementy z gładkiego niebieskiego metalu i zagięte dziurkowane rozporki, które przypominały żebra. Ryk w uszach był odgłosem dysz. Statek leciał, a odgłos świadczył o tym, że statek jest za mały, by izolować silniki polem siłowym. A więc to prom czy coś podobnego. Najpewniej wewnątrzukładowy.

Scorpio wzdrygnął się. W drugim końcu żebrowanej kabiny otworzyły się drzwi, odsłaniając komórkę z prowadzącą na górę drabiną. Z ostatniego jej szczebla właśnie schodził mężczyzna. Pochylił się w przejściu i podszedł spokojnie, najwidoczniej nie zaskoczony widokiem rozbudzonego Scorpio.

— Jak się czujesz? — zapytał mężczyzna.

Scorpio zmusił swe oporne oczy do zogniskowania się. Rozpoznał mężczyznę, choć zmienił się on od ostatniego spotkania. Ubranie miał równie ciemne i neutralne jak wtedy, ale teraz nie można było stwierdzić, że wyprodukowali je Hybrydowcy. Czaszkę, niegdyś łysą, pokrywała bardzo cienka warstwa czarnych włosów. Wyglądał trochę mniej trupio.

— Remontoire — powiedział Scorpio, wypluwając wstrętne kawałki żelu.

— Tak, to ja. Dobrze się czujesz? Monitor poinformował mnie, że nie stało ci się nic złego.

— Gdzie jesteśmy?

— Na statku, niedaleko Pasa Złomu.

— Przyszedłeś znowu mnie torturować, prawda?

Remontoire nie patrzał mu w oczy.

— To nie były tortury, Scorpio… po prostu reedukacja.

— Kiedy przekazujecie mnie Konwencji?

— Tego nie ma już w planach. Przynajmniej nie musi być.