Scorpio uznał, że statek jest mały, prawdopodobnie prom. Całkiem możliwe, że on i Remontoire są jedynymi pasażerami. To niemal pewne. Zastanawiał się, jak by mu się powiodło pilotowanie statku konstrukcji Hybrydowców. Może niezbyt dobrze, ale chciał spróbować. Nawet jeśli się rozbije i spłonie, będzie to znacznie lepsze od kary śmierci.
Rzucił się na Remontoire’a, wyskakując z misy w bryzgach żelu. Rurki poleciały w powietrze. Przez chwilę jego źle wykonane dłonie szukały miejsc, których ucisk u każdego, nawet u Hybrydowca, spowodowałby stan bezczucia, a potem śmierć.
Scorpio przyszedł do siebie. Znajdował się w innej części statku, przypięty do fotela. Remontoire siedział naprzeciw, z dłońmi starannie złożonymi na kolanach. Za nim rysowała się imponująca powierzchnia pulpitu sterowniczego, pokryta licznymi wskaźnikami, systemami poleceń i półkolistymi displejami nawigacyjnymi. Było jasno jak w kasynie. Scorpio wiedział coś niecoś o konstrukcji statków. Interfejs sterowniczy Hybrydowców byłby minimalistyczny, ledwo widoczny, jak obiekt zaprojektowany przez Nowych Kwakrów.
— Nie próbowałbym tego znowu — powiedział Remontoire.
Scorpio spojrzał na niego wściekle.
— Próbował czego?
— Próbowałeś mnie udusić. Bez powodzenia i obawiam się, Scorpio, że nigdy ci się to nie uda. Włożyliśmy ci do czaszki implanta — bardzo mały, wokół twej arterii szyjnej. Jego jedyną funkcją jest ściśnięcie arterii w odpowiedzi na sygnał z innego implantu — w mojej głowie. Mogę wysłać taki sygnał świadomie, gdybyś mi groził, ale nie muszę. Implant wyemituje kod zagrożenia, jeśli nagle stracę przytomność lub umrę. Ty umrzesz chwilę potem.
— Nie jestem martwy w tej chwili.
— To dlatego, że byłem miły i cię puściłem.
Scorpio, ubrany i suchy, czuł się lepiej niż wtedy, gdy ocknął się w jaju.
— Czemu miałoby mi na tym zależeć, Remontoire? Czy nie dostarczyłeś mi właśnie idealnego środka, bym się zabił, a nie pozwolił, by to za mnie zrobiła Konwencja?
— Nie zabieram cię do Konwencji.
— A więc to małe prywatne wymierzenie sprawiedliwości?
— To też nie.
Remontoire obrócił swój fotel przodem do przepysznego panelu sterowania. Grał na nim jak pianista, z wyciągniętymi rękami, nie patrząc, co robią palce. Nad panelem i po obu stronach kabiny w niebieskiej stali wypuczyły się okna. Oświetlenie kabiny łagodnie przygasło. Scorpio usłyszał, jak ryk dysz zmienia ton; żołądek zarejestrował zmianę osi ciążenia. W pole widzenia za oknami wpłynął ogromny żółtozielony sierp. To była Yellowstone — większość planety spowijała noc. Statek Remontoire’a znajdował się niemal w tej samej płaszczyźnie co Pas Złomu. Na tle strony dziennej planety sznur habitatów był ledwie widoczny — jedynie ciemne kropki, niczym cienka linia sproszkowanego cynamonu — ale za linią terminatora tworzył on skrzącą się i mrugającą nić drogich kamieni, gdy habitaty ustawiały swe ogromne lustra i reflektory. To robiło wrażenie, ale Scorpio wiedział, że to tylko cień tego, co było kiedyś. Przed zarazą pas liczył dziesięć tysięcy habitatów — teraz w pełni wykorzystywano zaledwie kilkaset. Jednak na tle nocy wraki znikły i zostały tylko iskierki oświetlonych miast. Mogło się wydawać, że koło historii nie obróciło się nigdy.
Za Pasem Złomu, Yellowstone wydawało się boleśnie blisko. Scorpio prawie słyszał miejski szum Chasm City przedzierający się przez chmury jak uwodzicielski syreni śpiew. Pomyślał o labiryntach i twierdzach, które świnie i ich sojusznicy utrzymywali w najgłębszych częściach miejskiej Mierzwy, ropiejące imperium bezprawia złożone z wielu powiązanych przestępczych baronii. Po ucieczce od Quaila Scorpio wszedł do tego imperium na jego najniższy szczebel, jako poraniony imigrant, którego wszystkie wspomnienia uszkodzono; została mu tylko wiedza jak przeżyć w niebezpiecznym obcym środowisku i jak obrócić działanie tego środowiska na swoją korzyść. Tyle przynajmniej zawdzięczał Quailowi. Nie znaczyło to jednak, że odczuwał wdzięczność.
Scorpio niewiele pamiętał ze swego życia przed spotkaniem Quaila. Miał świadomość, że większość jego wspomnień to pamięć z drugiej ręki; pozbierał wprawdzie główne szczegóły swej poprzedniej egzystencji — swego życia na jachcie — ale jego podświadomość nie traciła czasu i wypełniała bolesne luki z całą energią gazu wdzierającego się do próżni. I kiedy przywoływał te wspomnienia, same w sobie niezupełnie rzeczywiste, pchały się do nich dodatkowe wrażenia zmysłowe, a on nie mógł temu zapobiec. Wspomnienia mogły się zgadzać z tym, co rzeczywiście się wydarzyło, Scorpio jednak nie miał sposobu, by to zweryfikować. A jednak, jeśli chodzi o niego, nie miało to znaczenia.
Nikt nie zada kłamu jego słowom. Ci, którzy mogli to zrobić, nie żyli, zarżnięci przez Quaila i jego kumpli.
Pierwsze wyraźne wspomnienie Scorpia o Quailu było przerażające. Ocknął się wtedy po długim okresie głębokiego snu. Z jedenastoma innymi świniami stał w zimnym, opancerzonym pomieszczeniu. Potem się dowiedział, że to była część większego statku. Drżał z zimna; to samo czuł po przebudzeniu na statku Remontoirea. Mieli na sobie prymitywne ubrania zszyte ze sztywnych kwadratów ciemnej, poplamionej materii. Quail był tam z nimi: wysoki, asymetrycznie ulepszony człowiek, którego Scorpio identyfikował jako Ultrasa lub członka innego odłamu wykazującego chimeryczność, jak Porywacze czy Czerpaki Atmosferyczne. Widział tam też innych ulepszonych ludzi, kilkoro z nich tłoczyło się za Quailem. Wszyscy mieli broń — noże, szerokolufowe pistolety na pociski o niskiej prędkości wylotowej. Wyczekująco patrzyli na zebrane świnie. Quail — jego język Scorpio rozumiał bez trudu — wyjaśnił, że sprowadzono tu dwanaście świń ku rozrywce jego załogi, która doznała ostatnio niepowodzeń w interesach.
I w pewnym sensie, choć niezupełnie zgodnym z zamiarami Quaila, dostarczyli rozrywki. Załoga spodziewała się polowania i przez pewien czas w czymś takim uczestniczyła. Zasady były dość proste: świniom pozwolono swobodnie biegać po statku, chować się, gdzie tylko zechcą, i posługiwać się zaimprowizowaną bronią i narzędziami zmajstrowanymi z tego, co wpadnie im w ręce. Po pięciu dniach świnie, które przeżyją, zostaną objęte amnestią; a przynajmniej to Quaile obiecywał. Od świń zależało, czy będą ukrywać się wszystkie razem, czy też się rozdzielą na mniejsze zespoły. Miały nad ludźmi sześć godzin przewagi.
Te warunki okazały się cennym zadatkiem. Połowę świń zabito w pierwszym dniu polowania. Zaakceptowały warunki Quaile’a bez sprzeciwu — nawet Scorpio miał dziwne poczucie, że jego obowiązkiem jest robienie tego, czego wymaga Quail czy jakiś inny człowiek. Choć Scorpio się bał i bardzo chciał przeżyć, dopiero po trzech dniach pomyślał o uderzeniu odwetowym, a i tak myśl rodziła się opornie, jakby gwałcąc jego najświętszy osobisty paradygmat.
Z początku Scorpio ukrywał się razem z dwiema innymi świniami — jedna z nich była niema, druga potrafiła tylko formułować urywane zdania. Funkcjonowali jednak nieźle jako drużyna, nadzwyczaj sprawnie przewidując wzajemne działania. Scorpio wiedział, nawet wtedy, że dwunastka świń pracowała wcześniej razem, choć nie miał żadnego jasnego wspomnienia sprzed chwili, w której ocknął się w pomieszczeniu Quaile’a. Wprawdzie zespół funkcjonował dobrze, ale po pierwszych osiemnastu godzinach Scorpio postanowił odejść i działać samodzielnie. Pozostała dwójka znalazła jakąś pakamerę i tam chciała się ukryć. Scorpio był jednak przekonany, że jedyna szansa ocalenia to ciągła wspinaczka, poruszanie się stale w górę wzdłuż osi przyśpieszania statku.