Gdy szybkość świadomości wzrosła piętnaście razy w stosunku do normalnej, Clavain wprowadził się w stan zdystansowanego spokoju. Sekunda to na wojnie długo. Piętnaście sekund to cała wieczność. Można zrobić mnóstwo rzeczy, wiele przemyśleć w piętnaście sekund.
Do dzieła. Ustawiał optymalne ścieżki sterowania pozostałej broni. Pajęcza sieć drgnęła i się przekształciła. Clavain zbadał kilka możliwych rozwiązań, akceptował tylko najlepsze. Znalezienie optymalnego przepływu danych mogło zabrać dwie rzeczywiste sekundy, ale był to czas dobrze spożytkowany. Spojrzał na kulę radaru bliskiego zasięgu. Rozbawił go fakt, że jej cykl uaktualniania radaru przypomina obecnie powolny rytm skurczów ogromnego serca.
Jest. Odzyskał kontrolę nad ekscymerami. Potrzebował tylko zmodyfikowanej strategii w zmienionej sytuacji. Jego mózgowi zajmie to kilka sekund — rzeczywistych sekund.
Mało czasu.
Ale był przekonany, że zdąży.
Clavain doprowadził do zniszczenia jednego banshee i uszkodzenia drugiego. Uszkodzony statek czmychnął z powrotem w ciemność, jego neonowe oznakowanie migotało spazmatycznie jak świetlik, w którym nastąpiło krótkie spięcie. Po pięćdziesięciu sekundach zobaczyli poświatę jego żagwi jądrowej i obserwowali, jak znika, lecąc w kierunku Pasa Złomu.
— Jak zyskać przyjaciół i wpłynąć na ludzi — powiedziała Antoinette, obserwując, jak zrujnowany statek oddala się, koziołkując. Nie miał połowy kadłuba, odsłoniła się plątanina bebechów czkających szarymi spiralami pary. — Dobra robota, Clavain.
— Dzięki — odparł. — Jeśli się nie mylę, to są już dwa powody, byście mi zaufali. A teraz, jeśli nie macie nic przeciwko temu, zamierzam zemdleć.
I zemdlał.
Dalsza podróż upłynęła bez przygód. Po bitwie z banshee Clavain pozostawał nieprzytomny przez osiem, może dziewięć godzin. Jego umysł leczył się po ciężkich przejściach, spowodowanych wydłużonym okresem przyśpieszonej świadomości. Odmiennie niż u Skade, jego mózgu nie zaprojektowano do takich obciążeń, trwających więcej niż jedną czy dwie rzeczywiste sekundy, więc Clavain doznał czegoś w rodzaju rozległego ataku serca.
Jednakże obyło się bez trwałych następstw, a zyskał zaufanie swych gospodarzy. Przez resztę podróży mógł swobodnie poruszać się po statku, a po pewnym czasie Antoinette i Xavier pozbyli się skafandrów. Banshee już nie powrócili, a „Burzyk” nie natknął się na żadne działania wojenne. Clavain ciągle chciał być użyteczny i za zgodą Antoinette pomagał Xavierowi w drobnych naprawach i modyfikacjach. Godzinami pełzali w zatłoczonych kablami norach lub przetrząsali warstwy antycznych programów źródłowych.
— Naprawdę nie mam ci za złe, że mi nie ufałeś — powiedział Clavain, gdy został sam na sam z Xavierem.
— Kocham ją.
— To widać. Podjęła cholerne ryzyko, że przyleciała mi na ratunek. Na twoim miejscu też starałbym się ją od tego odwieść.
— Nie bierz tego do siebie.
Clavain sunął pisakiem po kompnotesie, który trzymał niepewnie na kolanach. Zmieniał niektóre ścieżki logiczne między siecią sterowniczą i grzbietowym zespołem komunikacyjnym.
— Nie biorę.
— A co się z tobą stanie, kiedy dotrzemy do Pasa Złomu?
Clavain wzruszył ramionami.
— To zależy od was. Możecie mnie wysadzić tam, gdzie wam pasuje. Karuzela Nowa Kopenhaga jest równie dobra jak każde inne miejsce.
— I co wtedy?
— Oddam się do dyspozycji władz.
— Demarchistów?
— Tak — odparł. — Chociaż byłoby to zbyt niebezpieczne, gdybym się zbliżył do nich tutaj, w otwartym kosmosie. Muszę przejść przez stronę neutralną, taką jak Konwencja.
Xavier kiwnął głową.
— Życzę Ci, żebyś dostał to, czego oczekujesz. Również ryzykujesz.
— Nie po raz pierwszy, ręczę ci. — Clavain ściszył głos. Co prawda, niepotrzebnie, bo znajdowali się kilkadziesiąt metrów od Antoinette, ale mimo wszystko czuł taką potrzebę. — Xavier… skoro jesteśmy sami… chciałbym cię o coś zapytać.
Xavier zerknął na niego przez porysowane szare gogle wizualizacji danych.
— Wal.
— Domyślam się, że znałeś jej ojca i to ty załatwiałeś naprawy statku, kiedy on nim kierował.
— Zgadza się.
— Więc przypuszczam, że wiesz o „Burzyku” wszystko. Może więcej od Antoinette?
— Jest cholernie dobrym pilotem. Clavain uśmiechnął się.
— Co jest uprzejmym stwierdzeniem, że niezbyt dobrze zna techniczne aspekty tego statku?
— Tak jak jej ojciec — dodał Xavier tonem usprawiedliwienia. — Prowadzenie firmy handlowej takiej jak ta jest wystarczająco kłopotliwe nawet bez dodatkowych zmartwień o każdy podprogram.
— Rozumiem. Też nie jestem ekspertem. Jednak zauważyłem, że kiedy interweniowała podosoba… — Urwał.
— Pomyślałeś, że to dziwne.
— Omal nas nie ukatrupiła. Wystrzeliła za wcześnie, wbrew moim bezpośrednim rozkazom.
— To nie były rozkazy, Clavainie, tylko rekomendacje.
— Przejęzyczyłem się. Ale chodzi o to, że coś takiego nie powinno się zdarzyć. Nawet jeśli podosoba mogła częściowo sterować bronią — a na statku cywilnym uważam to za co najmniej niezwykłe — nadal nie powinna była działać bez wyraźnego rozkazu. A już stanowczo nie powinna wpadać w panikę.
Xavier zaśmiał się nerwowo.
— W panikę?
— Właśnie tak to czułem. — Clavain nie widział oczu Xaviera za goglami.
— Maszyny nie wpadają w panikę, Clavainie.
— Wiem. Zwłaszcza nie robią tego podosoby poziomu gamma, czym przecież musi być Bestia.
Xavier skinął głową.
— Więc ona nie mogła wpaść w panikę, prawda?
— Przypuszczam, że nie.
Clavain nachmurzył się, powrócił do swego kompnotesu i dalej przeciągał pisakiem przez jasne gangliony ścieżek logicznych, jak człowiek mieszający w talerzu spaghetti.
Zadokowali w Karuzeli Nowa Kopenhaga. Clavain był gotów natychmiast sobie pójść, ale Xavier i Antoinette nie chcieli o tym słyszeć. Nalegali, żeby zjadł z nimi pożegnalny posiłek gdzieś na karuzeli. Po chwili namysłu Clavain się zgodził. Miało to zająć tylko parę godzin i dać mu cenną szansę zaaklimatyzowania się przed niebezpieczną samotną podróżą — tak to przynajmniej traktował. Ponadto czuł, że winien jest im podziękowania, zwłaszcza że Xavier poratował go ubraniami ze swojej garderoby.
Clavain, wyższy i chudszy od Xaviera, musiał wykazać twórczą inwencję, jeśli chciał się ubrać w jego rzeczy, nie zabierając mu czegoś szczególnie wartościowego. Zatrzymał wewnętrzną warstwę skafandra i włożył na nią kamizelkę z wysokim kołnierzem, nieco przypominającą nadmuchiwane kamizelki stosowane przez pilotów przy awaryjnym wodowaniu. Znalazł parę luźnych czarnych, sięgających mu do połowy łydek spodni — wyglądały okropnie nawet na trykocie, dopóki nie znalazł pary zniszczonych czarnych butów, sięgających mu niemal do kolan. Gdy przejrzał się w lustrze, doszedł do wniosku, że wygląda raczej dziwnie niż dziwacznie, co uznał za krok we właściwym kierunku. W końcu przyciął brodę i wąsy, a następnie doprowadził do porządku włosy, zaczesując je i układając w śnieżne fale.