— Nieważne — odparł Cierń. — Po prostu utrzymuj kierunek. Straszydło się nie przybliżyło, prawda? Może to tylko odbicie czegoś w naszym kilwaterze.
Coś na konsoli przykuło uwagę Vuilleumier. Zahuczał sygnał alarmowy, wielojęzyczny chór wykrzykiwał niezrozumiałe ostrzeżenia.
— Czujnik masy wskazuje, że siedemdziesiąt parę kilometrów przed nami coś jest — oznajmiła. — Chyba coś długiego: geometria pola jest walcowa, pole słabnie z odwrotnością promienia. To musi być nasze maleństwo.
— Kiedy to zobaczymy?
— Będziemy tam za pięć minut. Redukuję szybkość podejścia. Trzymaj się.
Ciernia rzuciło w przód w uprzęży fotela — Vuilleumier wytracała prędkość. Odliczył pięć minut, potem następne pięć. Plamka na radarze utrzymywała swą względną pozycję, zwalniała razem z nimi. Dziwne, ale lot stał się równiejszy. Chmury zaczęły się przerzedzać. Brutalna aktywność elektryczna ograniczyła się niemal całkowicie do odległych świateł, migających po obu stronach statku. Sytuacja miała w sobie coś niesamowicie nierealnego.
— Spada ciśnienie powietrza — zauważyła Vuilleumier. — Myślę, że za rurą znajduje się kilwater niskiego ciśnienia. Przecina atmosferę z prędkością ponaddźwiękową, więc powietrze nie może natychmiast do niego wtargnąć i wypełnić luki. Znajdujemy się wewnątrz stożka Macha tej rury. Tak jakbyśmy lecieli bezpośrednio za samolotem naddźwiękowym.
— Dość dobrze się na tym znasz, przynajmniej jak na Inkwizytora.
— Musiałam się uczyć, Cierniu. I miałam dobrego nauczyciela.
— Irinę? — spytał rozbawiony.
— Teraz tworzymy niezły zespół. Ale nie zawsze tak było. — Spojrzała przed siebie i pokazała ręką. — Spójrz, chyba coś widzę. Obejrzyjmy to w powiększeniu i zabierajmy się z powrotem w kosmos.
Na displeju głównej konsoli pojawił się obraz rury. Sponad nich nurkowała w atmosferę, nachylona do poziomu pod kątem czterdziestu, czterdziestu pięciu stopni. Na szarym tle stanowiła linię połyskującego srebra. Widzieli może osiemdziesięciokilometrowy odcinek rury — oba jej końce znikały we mgle burzliwych chmur. Przy rurze nie było żadnych oznak ruchu, mimo że zanurzała się w głębię z szybkością czterech kilometrów na sekundę. Rura wydawała się zawieszona, wręcz nieruchoma.
— I nic poza tym — stwierdził Cierń. — Nie potrafię sprecyzować, czego się spodziewałem, ale chyba czegoś jeszcze. Możemy podlecieć głębiej?
— W takim razie musimy przekroczyć barierę dźwięku. Będzie rzucało znacznie silniej niż dotychczas.
— Damy radę?
— Spróbujemy.
Vuilleumier skrzywiła się i znowu zaczęła pracować przy kontrolkach. Powietrze przed rurą było idealnie nieruchome i spokojne, całkowicie nieświadome pędzącej ku niemu fali uderzeniowej. Nawet zaburzenie, spowodowane przejściem rury w jej poprzednim okrążeniu księżyca, znajdowało się tysiące kilometrów od jej obecnej trajektorii. Powietrze tuż przed rurą zostało skompresowane w warstwę cieczy zaledwie parocentymetrowej grubości, a za rurą, wzdłuż całej jej długości, tworzyło v-kształtną falę uderzeniową. Kto chciał wyprzedzić rurę, musiał przelecieć przez to skrzydło wściekle ściśniętego i ogrzanego powietrza; chyba że ominął je łukiem, nadkładając wiele tysięcy kilometrów drogi.
Ustawili się z boku rury. Brzeg jej końca świecił wiśniowo — rura tarła o atmosferę. Ale chyba w żaden sposób nie szkodziło to maszynerii kosmitów.
— Pchają rurę w dół — stwierdził Cierń. — Ale tam na dole nie ma nic. Tylko mnóstwo gazu.
— Nie do końca — odparła Vuilleumier. — Kilkaset kilometrów niżej gaz zamienia się w ciekły wodór. Jeszcze niżej jest czysty wodór metaliczny. A gdzieś pod nim znajduje się skalisty rdzeń.
— Gdyby chcieli się dobrać do tego skalnego materiału i rozwalić planetę, jak by się do tego zabrali? Jak sądzisz?
— Nie mam pojęcia. Ale może zaraz się dowiemy.
Uderzyli w barierę dźwięku. Przez chwilę Cierń myślał, że jednak przesadzili i statek rozleci się na kawałki. Kadłub poskrzypywał już wcześniej — teraz wył. Konsola rozbłysła czerwienią, potem zamigotała i zgasła. Zapadła przerażająca cisza, a po chwili statek się przebił i zaczął unosić w nieruchomym powietrzu. Konsola skokowo powróciła do życia, a ze ścian znowu wrzasnął chór ostrzegawczych odgłosów.
— Przeszliśmy — stwierdziła Vuilleumier. — Chyba w jednym kawałku. Ale, Cierniu, nie prowokujmy losu…
— Racja. Skoro jednak przebyliśmy już tę całą drogę… gdybyśmy nie zajrzeli trochę głębiej, byłoby nam głupio, prawda?
— Nie, zupełnie nie.
— Jeśli chcecie, bym wam pomógł, muszę wiedzieć, w co się pakuję.
— Statek tego nie wytrzyma.
Cierń się uśmiechnął.
— Właśnie wytrzymał, choć uważałaś, że to się nie uda. Nie bądź taką pesymistką.
Przedstawicielka Demarchistów weszła do białego pokoju zatrzymań i spojrzała na niego. Za nią stali trzej policjanci z Ferrisville, ci sami, którym się poddał w terminalu odjazdów, i czterej demarchistowscy żołnierze. Ci ostatni musieli oddać broń palną, ale dzięki jaskrawoczerwonym pancerzom siłowym nadal udawało się im zachowywać groźny wygląd. Clavain czuł się stary i kruchy. Znajdował się całkowicie na łasce swych nowych gospodarzy.
— Jestem Sandra Voi — powiedziała kobieta. — Pan musi być Nevilem Clavainem. Dlaczego kazał mi pan tu przyjść, panie Clavain?
— Właśnie uciekam do drugiej strony konfliktu.
— Nie o to mi chodzi. Chcę zapytać, dlaczego właśnie ja? Oficjele Konwencji powiedzieli, że prosił pan akurat o mnie.
— Pomyślałem, Sandro, że pani mnie wysłucha. Choćby dlatego, że znałem jedną z pani krewnych. Kim była dla pani? Chyba prababką? Obecnie mylą mi się te wszystkie pokolenia.
Kobieta przyciągnęła drugie białe krzesło i usiadła naprzeciwko Clavaina. Demarchiści twierdzili, że w ich systemie politycznym ranga to pojęcie przestarzałe. Zamiast kapitanów mieli szyprów; zamiast generałów — specjalistów planowania strategicznego. Oczywiście te specjalizacje wymagały widocznych oznaczeń, ale Voi z niesmakiem przyjęłaby każdą sugestię, że mnogość belek i pasów na jej bluzie oznacza coś tak przestarzałego jak status wojskowy.
— Przez ostatnie czterysta lat nie było innej Sandry Voi — stwierdziła.
— Wiem. Ostatnia zmarła na Marsie, podczas prób negocjacji pokojowych z Hybrydowcami.
— To dawne dzieje.
— Co nie znaczy, że nieprawdziwe. Voi i ja braliśmy udział w tej samej misji pokojowej. Uciekłem do Hybrydowców wkrótce po jej śmierci i od tego czasu byłem po ich stronie.
Oczy młodszej Sandry Voi zaszkliły się przelotnie. Implanty Clavaina wyczuły ruch danych, odbieranych i nadawanych z jej czaszki. Był pod wrażeniem. Od czasów zarazy Demarchiści rzadko stosowali wzmocnienia neuronalne.
— Nasze zapisy nie są zgodne.
Clavain uniósł brwi.
— Nie?
— Nie. Nasz wywiad utrzymuje, że Clavain po przejściu na stronę Hybrydowców żył najwyżej półtora stulecia. Pan nie może nim być.
— Opuściłem ludzki kosmos z międzygwiezdną ekspedycją i wróciłem dopiero niedawno. Właśnie dlatego ostatnio nie było o mnie zbyt wielu zapisów. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Konwencja już sprawdziła, że jestem Hybrydowcem.
— To może być pułapka. Dlaczego chce pan przejść na drugą stronę?
Znowu go zaskoczyła.
— A czemu nie?
— Może czytywał pan zbyt wiele naszych gazet. Jeśli tak, mam dla pana pewną prawdziwą wiadomość: za chwilę wygracie tę wojnę. Ucieczka pojedynczego pająka nie ma żadnego znaczenia.