Выбрать главу

— Sprowokowaliśmy reakcję. — Nie spodziewała się, że powie to tak spokojnie. — Istnieje jednak pewien próg, a my go przekroczyliśmy.

— Jak najszybciej wyprowadzę statek w górę i na zewnątrz.

— Co za różnica? Będą tu za jakieś dziesięć sekund. Masz upragniony dowód. Albo zaraz go otrzymasz. Ciesz się chwilą, bo nie potrwa długo.

Spojrzał na nią.

— Byłaś tutaj już wcześniej, prawda?

— „Tutaj”?

— W podobnej sytuacji, zagrożona śmiercią. Śmierć chyba niewiele dla ciebie znaczy.

— Nie zrozum mnie źle, ale wolałabym być gdzie indziej.

Zbiegające się kształty przekroczyły na displeju ostatni z koncentrycznych kręgów. Znajdowały się teraz kilka kilometrów od statku. Zwalniały. Khouri wiedziała, że ustawienie aktywnych czujników na te zbliżające się obiekty niewiele zmieni w sytuacji statku. Już zdradzili swoją pozycję, co więc szkodzi przyjrzeć się lepiej tym obiektom. Nadciągały ze wszystkich stron i chociaż w ich tabunie istniały jeszcze spore luki, wszelkie próby ucieczki byłyby daremne. Minutę temu żadnych obiektów tu nie było; najwyraźniej prześlizgiwały się przez atmosferę, jakby w ogóle nie istniała. Cierń ustawił statek do ostrego wznoszenia i choć Khouri zrobiłaby to samo, wiedziała, że manewr nie odniesie żadnego skutku. Za blisko dotarli do sedna sprawy, a teraz zapłacą za ciekawość, tak jak przed laty zapłacił za nią Sylveste.

Echa aktywnego radaru tworzyły zamęt z powodu zmiennych kształtów nadciągających maszyn. Czujniki masy rejestrowały widmowe sygnały na skraju swego zakresu wrażliwości, ledwo odróżnialne od tła własnego pola planety. Ale dowód wizualny był jednoznaczny: wyraźne ciemne kształty płynęły przez atmosferę ku statkowi. „Płynęły” — uświadomiła sobie Khouri — było właściwym określeniem, dokładnie opisywało sposób, w jaki się pojawiały, wijąc się i falując złożonym ruchem, przywodzącym na myśl mknącą w wodzie ośmiornicę. Maszyny były równie wielkie jak statek Khouri. Tworzyły je miliony mniejszych elementów, czarne sześciany w wężowym, niespokojnym tańcu. Absolutna czerń sunących sylwetek nie zdradzała prawie żadnych szczegółów, ale od czasu do czasu w klockowatych korpusach migało niebieskie lub beżowe światło, wydobywając z reliefu rozmaite wypustki. Obłoki mniejszych ciemnych kształtów towarzyszyły każdemu z większych skupisk, a kiedy skupiska zbliżały się do siebie, wyrzucały ku sobie pędy, pępowinowe linie latających czarnych maszyn — córek. Pomiędzy głównymi rdzeniami pulsowały fale masy, a czasami któreś z centrów dzieliło się lub zlewało z centrum sąsiednim. Fioletowe pioruny ciągle błyskały między atramentowymi kształtami, co pewien czas tworzyły regularną geometryczną powłokę wokół statku Khouri, a potem zapadały się w coś, co wyglądało jak przypadkowe rumowisko. Khouri miała pewność, że za chwilę umrze, a jednak nadpływające sylwetki ją fascynowały. Oraz budziły odrazę: sam widok maszyn Inhibitorów wywoływał mdłości jako coś, co nie zostało ukształtowane przez ludzką inteligencję. Były tak dziwne, w tak niesamowity sposób się poruszały, że Khouri aż zaparło dech. Wiedziała w głębi duszy, że razem z Volyową popełniły ogromny błąd, nie doceniając wroga. To, co widziały dotychczas, to było nic.

W odległości zaledwie stu metrów od jej statku maszyny tworzyły zacieśniającą się czarną skorupę, przenikającą coraz bliżej swej ofiary. Niebo pozostało na zewnątrz, widoczne tylko między mackowatymi włóknami kłębiącej się sfory. Maszyny w obrysie fioletowych łuków i mgiełce błyskawic wyglądały jak drżące płachty i tańczące bąble energii plazmowej. Khouri zobaczyła, jak grube trąby przesuwającej się maszynerii macają wnętrze skorupy, nieprzyzwoicie i łapczywie. Statek nadal wyrzucał gazy z tyłu, ale maszyny nie zwracały na nie uwagi — gazy jakby, dosłownie, przechodziły przez skorupę.

— Cierniu?

— Przepraszam — powiedział chyba ze szczerym żalem. — Po prostu chciałem wiedzieć. Zawsze miałem skłonność do igrania z losem.

— Nie mam do ciebie pretensji. Przypuszczalnie zrobiłabym to samo, gdyby role się odwróciły.

— Czyli obydwoje bylibyśmy głupcami. A to żadne usprawiedliwienie.

Kadłub zadzwonił raz, a potem drugi. Kaszlący sygnał zmienił ton: już nie meldował o grożącym spadku ciśnienia czy zgaśnięciu silników, ale świadczył o tym, że kadłub właśnie ulega uszkodzeniu, że jest poszturchiwany z zewnątrz. Nastąpił nieprzyjemny zgrzyt, jakby ktoś skrobał paznokciami po blasze, a szeroki, chwytny koniec trąby maszynerii Inhibitorów rozpłaszczył się na oknie kokpitu. Koliste zakończenie trąby roiło się mozaiką drobnych czarnych sześcianów o rozmiarach kciuka. Ich wirujący ruch miał dziwne hipnotyczne działanie. Khouri próbowała sięgnąć do kontrolek i zasłonić okna okiennicami, wyobraziwszy sobie, że opóźni rozwój wydarzeń o jedną czy dwie sekundy.

Kadłub trzeszczał. Przytwierdzały się do niego dalsze czarne macki. Displeje czujnikowe po kolei gasły lub wypełniały się mgłą zakłóceń.

— Do tej chwili mogli nas już zabić… — powiedział Cierń.

— Mogliby, ale chyba chcą się czegoś o nas dowiedzieć.

Rozległ się jeszcze jeden dźwięk, ten, którego się bała — jęk rozrywanego metalu. W uszach jej trzasnęło, gdy wewnątrz statku spadło ciśnienie. Uznała, że za sekundę czy dwie będzie martwa. Śmierć wskutek rozhermetyzowania kadłuba nie była najprzyjemniejsza, ale lepsza od uduszenia przez maszynerię Inhibitorów. Co uczynią czepliwe czarne kształty, kiedy do niej dotrą — rozmontują ją w ten sam sposób, jak rozerwały statek? Ale gdy tylko sformułowała tę pocieszającą myśl, wrażenie spadku ciśnienia ustało i Khouri zdała sobie sprawę, że jeśli nastąpiło uszkodzenie kadłuba, to na krótko.

— Ano, spójrz! — zawołał Cierń.

Drzwi w ściance działowej, wiodące na pokład załogowy, stały się ścianą falującego atramentu, jak zawieszona fala przypływowa z czystej czerni. Khouri czuła powiew tego stałego, tętniącego życiem ruchu, jakby tysiące cichych wachlarzy poruszały się tam i z powrotem. Niekiedy impuls różowego lub fioletowego światła migał wśród czerni, dając przelotny wgląd w straszliwe, wypełnione maszynami głębie. Wyczuła wahanie. Maszyny sięgnęły aż do tego miejsca statku i musiały mieć świadomość, że dotarły do jego delikatnego, organicznego rdzenia.

Coś zaczęło wynurzać się ze ściany. Najpierw jako kopulasty pęcherz, szeroki jak udo Khouri, potem się wydłużyło, przybierając kształt trąby słonia, i badało dalej kabinę. Było zakończone tępym guzikiem, wyglądającym jak wyrostek śluzowatej pleśni. Trąba kołysała się tam i z powrotem, jakby węsząc w powietrzu. Zamazana mgiełka drobnych czarnych maszyn sprawiała, że na krawędzi tworu trudno było skupić wzrok. Wszystko odbywało się w ciszy, jeśli nie liczyć sporadycznych odległych trzasków czy skrzypnięć. Trąba wyrosła ze ściany na metr. Taka sama odległość dzieliła ją od Khouri i Ciernia. Na moment przestała się wydłużać i zakołysała się najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Coś czarnego wielkości muchy śmignęło przy czole Khourii i znowu wniknęło w ciemną trąbę. Potem ze złowieszczą nieuchronnością trąba się rozdzieliła i wznowiła wydłużanie. Jeden z rozwidlonych końców skierował się ku Khouri, drugi ku Cierniowi; rosły dzięki wylewającym się falom sześcianów, pulsujących wzdłuż wypustek. Sześciany puchły i tęchły, zajmując w końcu pożądaną pozycję.

— Cierniu, posłuchaj. Możemy zniszczyć statek.