— Zaraz, zaraz. — Scorpio uniósł niezgrabny odrostek, który był jego ręką. — Skąd, do cholery, znasz Lashera?
— To moje miasto — odparł bardziej rozbawiony, niż zirytowany H. — Znam tu wszystkich i wszystko.
— Ale Lasher…
— Jest ci stuprocentowo wierny. Wiem. Nie próbowałem tego podważyć. Był twoim zwolennikiem, zanim został twoim zastępcą.
— Strasznie dużo o nim wiesz.
— Nawet to, że popełniłby samobójstwo na twój rozkaz. Scorpio, ja tylko… przewidywałem, że wyrazisz zgodę. Powiedziałem mu, że już poleciłeś zebrać armię, a ja jedynie przekazuję twoje rozkazy. Samowolnie, przyznaję. To nie są czasy dla niezdecydowanych. Nie należymy do niezdecydowanych, prawda?
— Nie…
— Tak trzymać! — H energicznie klepnął Scorpia po ramieniu. — Statek nazywa się „Okropne Dziecię”, ze sfery handlowej Marco Hektora. Czy sądzisz, że uda wam się go przejąć? A może zwróciłem się do niewłaściwych świń?
— Pieprz się.
H promieniał.
— Uznaję to za znak zgody.
— Jeszcze nie koniec. Ja wybiorę zespół. Nie tylko Lashera, wskażę też innych. Bez względu na to, gdzie są w Mierzwie, i nieważne, w jakie gówno wdepnęli i jakie czyny popełnili, masz ich dostarczyć. Jasne?
— Zrobię, co się da, ale nie wszystko mogę.
— Dobrze. A kiedy to wykonam, gdy Clavain znajdzie się na statku…
— Polecisz tym samym statkiem. Nie ma innego wyjścia. Czy uważałeś, że mógłbyś z powrotem wtopić się w społeczność Yellowstone? Możesz sobie pójść stąd z moim błogosławieństwem, ale nie zapewnię ci ochrony. I choć Lasher jest lojalny, Konwencja coś zwietrzyła. Nie ma sensu, żebyś tu został. To samo dotyczy Antoinette i Xaviera. Rozsądek nakazuje polecieć z Clavainem.
— Czyli opuścić Chasm City.
— Nie na zawsze. — H machnął ręką. — Nie urodziłeś się tu, ja też nie. Miasto będzie jeszcze istniało przez sto, dwieście lat. Zmieni się na gorsze lub na lepsze i od ciebie będzie zależeć, czy zechcesz tu wrócić.
Scorpio spojrzał na przesuwające się linie handlowego żargonu.
— Jeśli przejmę statek, dam go Clavainowi i zostanę na pokładzie… chciałbym…
H wzruszył ramionami.
— Kilka żądań da się spełnić. O co chodzi?
— Nazwać go „Światło Zodiakalne”. Bez negocjacji. H spojrzał na niego z zimnym zainteresowaniem.
— Jestem pewien, że Clavain się nie sprzeciwi. Ale skąd taka nazwa? Znaczy coś dla ciebie?
Scorpio pozostawił to pytanie bez odpowiedzi.
Później, znacznie później, H spacerował po balkonie na środkowym poziomie Chateau des Corbeaux. Wiedział, że statek — skutecznie przejęty — wylatuje z układu w kierunku gwiazdy Delta Pawia, wokół której krąży planeta Resurgam. Ciepły wiatr targał jego kitlem. H zaczerpnął tchu, wdychał zapachy maści i przypraw. Wieżowiec nadal znajdował się w bańce dobrego powietrza wyrzucanego z rozpadliny przez niedomagającą Lilly — cud bioinżynierii, zainstalowany przez Hybrydowców w czasie krótkiego okresu ich panowania. Teraz w nocy H był w odpowiednim nastroju, a zewnętrzne warunki świetlne też były szczególne i miasto wydało mu się nadzwyczaj piękne, jak zresztą wszystkie ludzkie miasta w pewnym okresie swego rozwoju. H widział je w różnych okresach zmian. Lecz te zmiany to nic w porównaniu z przeobrażeniami, jakie on sam przechodził.
Zrobione, pomyślał.
Statek był w drodze, H pomógł Clavainowi w misji, więc w końcu dokonał czegoś niepodważalnie dobrego. Nie była to adekwatna pokuta za czyny przeszłości, za wszystkie okrucieństwa, za wszystkie błędy zaniechania. Nie odkupi to nawet nieudanej próby ratunku umęczonej larwy, nim Mademoiselle ją zakatowała. Ale zrobił przynajmniej tyle.
Balkon, biegnący po jednej stronie czarnego budynku, zabezpieczony był tylko bardzo niskim murkiem. H podszedł do samej krawędzi. Ciepły powiew — zupełnie nie przypominał zwierzęcego oddechu — nabierał siły, aż przestał być powiewem. Wiele zawrotnych kilometrów w dole miasto wyglądało jak wiązka rozczapierzonych, poplątanych świetlnych strumieni. Przypominało mu niebo nad rodzinnym miastem, gdy obserwował je po którejś z walk powietrznych.
Przysiągł sobie, że gdy w końcu odprawi pokutę, gdy w końcu dokona czegoś, co zrównoważy część jego grzechów, zakończy życie. Lepiej je zakończyć, gdy rachunki nie są całkowicie wyrównane, niż ryzykować, że w przyszłości popełni jeszcze jakąś zbrodnię. H wiedział, że ciągle tkwi w nim moc czynienia zła, głęboko zagrzebana, od lat nie dawała o sobie znać, ale nadal tam była, sprężysta, ciasno zwinięta czekała jak hamadriada. Za duże ryzyko.
Spojrzał w dół. Wyobraził sobie, w jaki sposób by to czuł. Za chwilę byłoby po wszystkim, jeszcze tylko powolny, elegancki balet z ciążeniem i masą. Stałbym się zaledwie ćwiczeniem z balistyki, pomyślał. Zniknęłaby zdolność bólu, zniknąłby głód odkupienia.
Ciemność przeciął kobiecy głos:
— H, nie!
Nie obejrzał się, nadal przechylony nad krawędzią. Hipnotyczne miasto przyciągało go do siebie.
Kobieta szła po balkonie, stukając obcasami. Poczuł, jak obejmuje go w pasie. Łagodnie, czule odciągnęła go od brzegu.
— Nie — szepnęła. — Nie tak się to kończy. Nie tu, nie teraz.
DWADZIEŚCIA CZTERY
— Tam stoi auto ewakuacyjne — powiedział śniady niski mężczyzna i wskazał głową samotny pojazd zaparkowany na ulicy. Cierń zauważył za oknem auta przygarbioną postać.
— Kierowca chyba śpi.
— Nie śpi.
Ale na wszelki wypadek kierowca Ciernia podjechał i stanął obok tamtego samochodu. Oba pojazdy miały identyczny kształt, zgodny z oficjalnym standardem. Auto ewakuacyjne było starsze, bardziej zniszczone. Deszcz zmatowił nieregularne łaty — ślady licznych napraw karoserii. Kierowca wysiadł i człapiąc po kałużach, podszedł do auta. Zastukał energicznie w okno — uchyliło się i dwaj mężczyźni rozmawiali dłuższą chwilę; kierowca Ciernia podkreślał swoje argumenty minami i gestami. Potem wrócił do Ciernia, mamrocząc pod nosem. Zwolnił hamulec ręczny i samochód ruszył z piskiem opon.
— Nie ma tu innych maszyn — stwierdził Cierń. — Ta jedna, która wyraźnie na coś czeka, rzuca się w oczy.
— Wolałbyś, żeby w taką parszywą noc niczego tu nie było?
— Nie. Tylko trzeba się zabezpieczyć, żeby ten leniwy sukinsyn miał jakąś wymówkę, gdyby zbiry Vuilleumier wzięły go na spytki.
— Ma wymówkę. Podejrzewa, że zdradza go kochanka. Widzisz ten dom naprzeciwko? Obserwuje go. Chce się przekonać, czy dziewczyna się tam pojawi wtedy, kiedy powinna być w pracy na nocnej zmianie.
— To dlaczego śpi?
— Poradziłem mu, żeby się rozbudził. — Zakręcili na pełnym gazie. — Cierniu, spokojnie. Wiele razy prowadziliśmy lokalne zebrania w tej części Cuvier. Prosiłeś mnie, żebym pracował dla ciebie, żebyś nie musiał się martwić o szczegóły.
— Masz rację — odparł Cierń. — To zwykłe nerwy.
— Ty zdenerwowany? — Mężczyzna roześmiał się.
— Stawka jest duża. Nie chcę ich zawieść. Za daleko zaszliśmy.
— Nie zawiedziesz. Nie dopuszczą do tego. Kochają cię. — Mężczyzna włączył wycieraczki. — Cholerni terraformersi. I tak za dużo ostatnio padało. Twierdzą, że to korzystne dla planety. Podejrzewasz, że rząd kłamie?