— W jakiej sprawie? — spytał Cierń.
— W sprawie tego dziwacznego obiektu na niebie.
Cierń szedł za organizatorem przez mroczne korytarze do dużego pokoju bez okien. W pomieszczeniu siedziała spora grupa ludzi, zwróconych twarzami do prowizorycznej sceny. Gdy Cierń wskoczył energicznie na podium, rozległy się spokojne, pełne szacunku oklaski. Rozejrzał się po widowni: około czterdziestu osób, jak zapowiadano.
— Dobry wieczór — zaczął. Oparł się dłońmi o mównicę. — Dziękuję, że przyszliście mimo ryzyka. Obiecuję, że nie pożałujecie.
Jego zwolennicy pochodzili ze wszystkich warstw społecznych Resurgamu z wyjątkiem najwęższych kręgów rządowych. Czasami urzędnicy szczerze próbowali dołączyć się do ruchu, ale ze względów bezpieczeństwa nie dopuszczano ich. Ktokolwiek zbliżał się do Ciernia, podlegał dokładnemu sprawdzeniu. Ruch zasilali technicy, kucharze, kierowcy ciężarówek, rolnicy, hydraulicy i nauczyciele. Niektórzy tak starzy, że pamiętali swoje dorosłe życie w Chasm City, sprzed wyprawy na Resurgam statkiem „Lorean”. Inni urodzili się po okresie reżimu Girardieau — choć trudno w to uwierzyć, ale tamte czasy, nie tak nędzne jak współczesność, wspominali jako „stare dobre lata”. Nieliczni, jak Cierń, dawny świat znali tylko z dzieciństwa.
— Czy to prawda? — zapytała kobieta siedząca w pierwszym rzędzie. — Słyszeliśmy pogłoski. Powiedz nam wreszcie.
Uśmiechnął się, choć kobieta zakłóciła mu plan przemówienia.
— Co dokładnie słyszeliście? Kobieta wstała i rozejrzała się.
— Że odkryłeś statki. Zabiorą nas z tej planety. I że znalazłeś również statek międzygwiezdny, który zabierze nas z powrotem na Yellowstone.
Cierń nie odpowiedział wprost.
— Poproszę o pierwszy obraz — zwrócił się do kogoś z tyłu sali. Odsunął się, by nie zasłaniać zdjęcia, wyświetlonego na łuszczącej się, brudnej ścianie.
— Tę fotografię wykonano dwadzieścia dni temu — wyjaśnił. — Nie zdradzę jeszcze, z jakiego miejsca ją zrobiono, ale widzicie, że to całkiem niedawny obraz Resurgamu. Niebo niebieskie, na pierwszym planie bujna roślinność. To dolina, gdzie terraformowanie odniosło największe sukcesy.
Płaski obraz ukazywał widok wąskiego kanionu czy wąwozu. W cieniu wśród skał stały dziób w dziób dwa smukłe metaliczne obiekty.
— To promy — wyjaśnił Cierń. — Duże promy typu planeta-orbita, zdolne zabrać około pięciuset osób. Na fotografii trudno ocenić ich wielkość, ale ten mały ciemny otwór to wejście. Proszę następną.
Teraz Cierń stał pod jednym z promów, zaglądając do wejścia.
— Zszedłem po stoku. Nie wierzyłem, że są prawdziwe, ale podszedłem blisko i zobaczyłem na własne oczy. Są całkowicie sprawne, jak w dniu, gdy tu przyleciały.
— Skąd? — spytał mężczyzna z sali.
— Z „Lorean” — odparł Cierń.
— Były tam cały czas? Nie wierzę. Cierń wzruszył ramionami.
— Konstrukcja sama się utrzymywała w stanie sprawności. Stara technika samoregeneracji. Nie to, co nowy sprzęt, z jakim tu mamy do czynienia. Promy to relikty epoki, w której rzeczy się nie psuły, nie zużywały, nie wychodziły z mody.
— Byłeś w środku? Ludzie mówią, że je nawet uruchomiłeś.
— Następną, proszę.
Fotografia przedstawiała Ciernia, jakiegoś mężczyznę i kobietę — stali w sterowni promu i uśmiechali się do kamery. W tle świeciły instrumenty pokładowe.
— Dopiero po wielu dniach zareagował — powiedział Cierń. — Nie dlatego, że nie chciał z nami współpracować, ale po prostu zapomnieliśmy protokołów wbudowanych przez konstruktorów. Przynajmniej teoretycznie statek nadaje się do użytku.
— Potrafią latać?
— Nie wiemy tego na sto procent — odparł Cierń poważnie. — Na razie powierzchownie dotarliśmy do warstwy diagnostycznej. Zostali tam nasi ludzie, którzy zdobywają coraz więcej informacji. Na podstawie tego, co wiemy o maszynach z belle epoque, możemy stwierdzić, że promy powinny nadawać się do lotu.
— Jak na nie trafiłeś? — spytała inna kobieta. Cierń spuścił wzrok, zbierając myśli.
— Całe życie szukałem możliwości ucieczki z tej planety.
— Nie o to pytałam. A jeśli te promy to pułapka zastawiona przez rząd? Jeśli umieścili tam coś, co ma ich do ciebie doprowadzić? Jeśli te promy zbudowano po to, żeby pozbyć się ciebie wraz z twoimi zwolennikami?
— Uwierzcie mi, rząd nie zna żadnego sposobu ucieczki z planety — oznajmił Cierń.
— Skąd ta pewność?
— Proszę następną.
Pojawiła się fotografia jakiegoś obiektu na niebie. Cierń obserwował reakcję zgromadzonych. Niektórzy znali już ten obraz, niektórzy widzieli podobne zdjęcia, ale o znacznie mniejszej rozdzielczości; niektórzy widzieli go na własne oczy jako słabą brązowawą plamę na niebie, goniącą zachodzące słońce. Cierń wyjaśnił, że to najlepsze zdjęcie dostępne władzom.
— To nie jest kometa, wbrew temu, co twierdzi rząd — wyjaśnił Cierń. — Ani nie supernowa. Rządowi udały się te kłamstwa, bo na planecie niewielu ludzi zna się na astronomii. A nieliczni, którzy się znają, nie zabierali głosu, wiedząc, że rząd kłamie nie bez powodu.
— Więc co to jest? — zapytał ktoś.
— Nie ma budowy komety, nie pochodzi spoza naszego układu słonecznego. Porusza się na tle gwiazd, co dzień odrobinę, znajduje się na ekliptyce wraz z innymi planetami. To wszystko da się wyjaśnić. — Spojrzał na widzów, pewien, że go uważnie słuchają. — To planeta, a raczej coś, co było planetą. Plama to pozostałość po gazowym gigancie — nazywaliśmy go Rok. Widzimy tu wypatroszonego Roka. Planeta jest dosłownie rozbierana na części. — Cierń się uśmiechnął. — O tym władze nie informują, bo nie mogą nic z tym zrobić. — Skinął osobie z tyłu sali. — Proszę następny.
Pokazał, jak się to wszystko zaczęło ponad rok temu.
— Najpierw trzy średniej wielkości światy skalne zostały rozerwane przez samoreplikujące się maszyny. Materiał skalny zebrano, przetworzono i pchnięto przez układ do gazowego giganta. Tam już czekały inne maszyny. Zmieniły trzy księżyce Roka w wielkie fabryki, które pochłaniały miliony ton gruzu na sekundę i wypluwały wysoko zorganizowane komponenty mechaniczne. Stworzyły wokół gazowego giganta wielki metaliczny pierścień, niezwykle gęsty i mocny. Widać go tutaj dość słabo, ale uwierzcie mi, że ma kilkanaście kilometrów grubości. Równocześnie z tego samego materiału wyprowadzili rury do atmosfery.
— Kto to wszystko robi? — padło pytanie z sali.
— Nie „kto”, lecz „co” — odparł Cierń. — Rząd jest pewien, że maszyny nie są wytworem człowieka. Hipoteza mówi, że zrobił to Sylveste: uruchomił pewnego rodzaju włącznik, który sprowadził je tutaj.
— Tak jak to zrobili Amarantini?
— Domysły idą w tym kierunku — potwierdził Cierń. — Nie ma jednak żadnych oznak, by jakaś większa planeta naszego układu została przedtem rozebrana, nie ma luk w systemie orbit, gdzie mogłaby się przedtem znajdować planeta jowiszowa. Ale to było milion lat temu. Może Inhibitorzy sprzątnęli po sobie, gdy wykonali swoją brudną robotę?
— Co to są Inhibitorzy? — Pytanie zadał brodacz, w którym Cierń rozpoznał bezrobotnego paleobiologa.
— Władze nazywają tak obce maszyny. Nie wiem czemu, ale to równie dobra nazwa jak każda inna.
— Co mogą nam zrobić? — zapytała kobieta o złym uzębieniu.
— Nie wiem.
Cierń mocniej chwycił krawędź mównicy. Wyczuwał, że nastrój sali ulega zmianie. Zawsze tak było, gdy ludzie widzieli, co się dzieje. Ci, którzy wiedzieli o obiekcie na niebie, traktowali go z trwogą, gdy zaczęły rozchodzić się pogłoski. Przez większą część roku obiekt nie był widoczny z szerokości Cuvier — na tej szerokości geograficznej zaludnienie było nadal największe. Teraz pojawił się na nocnym niebie i wszyscy musieli go zauważyć.
Przez pewien czas rozważano hipotezę, że to dziwaczna katastrofa astronomiczna. Mniejszość uważała, że destrukcji dokonują ludzie — Hybrydowcy albo nowa wojownicza grupa Ultrasów. Niektórzy oskarżali triumwira Ilię Volyovą. Większość ekspertów rządowych słusznie wnioskowało, że to musi być działalność obcych sił inteligentnych, która jest reakcją na badania naukowe Sylveste’a.
Komisje rządowe miały jednak dostęp tylko do bardzo pobieżnych danych. Nie widziały obcej maszynerii z bliska, jak Cierń.
Volyova i Khouri miały własną teorię.
Gdy łuk został dokończony, gdy gigant został opasany, nastąpiła dramatyczna zmiana we własnościach planetarnej magnetosfery. Pojawiło się czterobiegunowe pole o natężeniu rząd wielkości większym niż naturalne pole magnetyczne planety. Pętle strumieni magnetycznych wiły się między równoleżnikami z równika do bieguna i z siłą leciały wysoko poza atmosferę. Pole było wyraźnie sztuczne, mogło powstać tylko wskutek przepływu prądu w przewodnikach położonych wzdłuż równoleżników: wokół planety — jak w silniku — nawinięto wielkie uzwojenie.
Cierń i Khouri obserwowali ten proces na własne oczy. Widzieli, jak powstają pętle nawijane głęboko w atmosferze. Nie wiedzieli jednak, do jakiej głębokości sięgały. Zwoje musiały zanurzyć się w ocean metalicznego wodoru, na tyle głęboko, że powstał efekt sprzężenia momentów z wyschniętym, ale nadal niesamowicie bogatym w metale skalistym jądrem. Zewnętrzna siła przyśpieszenia przekazywana do uzwojenia była dalej przesyłana do samej planety.
Równocześnie wokół planety łuk orbitalny generował przepływ prądu z bieguna do bieguna; prąd przechodził przez giganta i wracał do łuku przez plazmę magnetosfery. Ładunki w pierścieniu oddziaływały z polem, w którym były zanurzone, wywołując maleńkie zmiany w momencie kątowym uzwojenia silnika.
Gazowy gigant rotował coraz szybciej, choć początkowo przyśpieszenie było niedostrzegalne.
Proces trwał prawie rok. Skutki okazały się dramatyczne: prędkość obrotu planety zbliżała się do wartości krytycznej, przy której własna grawitacja planety nie mogła zapobiec jej rozerwaniu. Po sześciu miesiącach połowa materii atmosfery planetarnej wyleciała w kosmos, tworząc ni to piękną, ni to odrażającą mgławicę okołoplanetarną, nocami widoczną z Resurgamu jako plamka wielkości kciuka. Prawie cała atmosfera zniknęła. Wodór z płynnego oceanu, pozbawionego teraz nacisku wyższych warstw, wrócił do stanu gazowego. Wyzwolone przy tym nawałnice energii zostały gładko wpompowane z powrotem do maszynerii obrotowej. Ocean metalicznego wodoru przeszedł podobne, lecz jeszcze gwałtowniejsze zmiany stanu skupienia. To była część planu — wielki proces demontażu planety ani razu się nie zaciął.
Teraz pozostała tylko skorupa — tektonicznie niestabilna, obracająca się z prędkością bliską tej, przy której by się rozpadła. Otaczały ją maszyny, przetwarzały ją i doskonaliły. W mgławicy — widoczne jako cieniste węzły spójnych zagęszczonych kształtów — wykluwały się inne struktury, większe od planet.
— Nie wiem, co się dzieje, i chyba nikt tego nie wie — podjął Cierń. — Wydaje mi się jednak, że to, co maszyny dotychczas zrobiły, ma strukturę hierarchiczną. Są fantastyczne, ale mają swoje ograniczenia. Skądś muszą brać materię. Nie mogą natychmiast zacząć rozwalać gazowego giganta. Muszą sporządzić narzędzia, a to znaczy, że najpierw muszą rozmontować trzy mniejsze planety. Potrzebują surowców. Wydaje się, że energia nie stanowi problemu — może umieją ją pozyskać bezpośrednio z próżni. Ale z pewnością nie potrafią skutecznie skondensować jej z powrotem w materię. Muszą więc pracować etapami. Rozerwali gazowego giganta, wyzwalając jedną dziesiątą procentu całej użytecznej masy w tym układzie. Sądząc po tym, co dotychczas widzieliśmy, wyzwolona masa zostanie do czegoś użyta. Nie wiem, do czego, ale zaryzykuję hipotezę. Teraz został im tylko jeden szczebel w hierarchii: słońce. Myślę, że zamierzają je rozmontować.
— Chyba nie mówisz tego poważnie — odezwał się ktoś z sali.
— Nie żartuję. Z jakiegoś powodu dotychczas nie rozwalili Resurgamu. Według mnie to oczywiste: nie muszą tego robić. Wkrótce nie będą się musieli martwić o Resurgam, bo planeta przestanie istnieć, a oni rozwalą cały ten układ słoneczny.
— Nie…! — krzyknął ktoś.
Cierń wyjaśniał wątpliwości. To oczywiste, że ludzie je wyrażali. Wcześniej też się z tym zetknął. Dlatego najpierw powiedział im o promach — dał im promyk nadziei. Nadchodził koniec świata, ale to nie oznacza, że wszyscy muszą umrzeć. Istniała droga ucieczki. Musieli tylko zdobyć się na odwagę i zaufać mu, i iść za nim.
Ale wtedy usłyszał „nie”, ale z innego powodu: w drzwiach ujrzał policję.
„Postępuj tak, jakbyś myślał, że jesteś zagrożony”, instruowała go wcześniej Khouri. „Niech to wygląda jak najbardziej wiarygodnie. Wszystko musi się udać, dla naszego dobra. Ludzie mają uwierzyć, że zostałeś aresztowany i wcześniej zupełnie nie wiedziałeś, co się szykuje. Walcz i bądź przygotowany, że zrobią ci krzywdę”.
Skoczył z podium. Policjanci byli w maskach. Trzymali w pogotowiu rozpylacze i paralizatory. Wskakiwali energicznie między przerażonych ludzi. Nie było słychać, żeby komunikowali się ze sobą. Cierń rzucił się w stronę drogi ewakuacyjnej, która prowadziła do auta dwie przecznice dalej. Musiało to wyglądać bardzo wiarygodnie. Rozległo się szuranie odsuwanych krzeseł, gdy ludzie wstawali. Salę wypełnił trzask granatów z gazem panicznym i brzęczenie paralizatorów. Ktoś krzyknął, Cierń usłyszał chrzęst — pancerz silnie uderzył kogoś w kość. Na sekundę zapadła niemal całkowita cisza, a potem w gorączkowym strachu ludzie próbowali się wydostać z sali.
Cierń miał odcięte wyjście. Policja nacierała. Cierń odwrócił się — alternatywna droga również odcięta. Zaczął kasłać, czując nieoczekiwany przypływ strachu. Gaz paniczny działał totalnie: Cierń czuł przymus zaszycia się w jakimś kącie, ale przezwyciężył to uczucie, chwycił krzesło i podniósł je wysoko, zasłaniając się przed atakującymi policjantami.
Pchnięto go, padł na kolana, potem oparł się na dłoniach. Policjanci bili go pałkami, ale tak fachowo, że nie łamali kości, nie powodowali obrażeń wewnętrznych, zostawiali najwyżej siniaki.
Kątem oka dostrzegł inną grupę policjantów, którzy jak stado sępów opadli kobietę o zniszczonych zębach.