— Dużo się dowiedzieli? — zapytał Cierń.
— Nie. To prymitywne urządzenie popsuło się przed moim powrotem. Potem spróbowali po raz drugi, założyli bardziej wyrafinowany podsłuch. Nie mogę ryzykować.
— Kto to zrobił? Inny wydział rządu?
— Niewykluczone. Może nawet ten sam. Obiecałam im dostarczyć na tacy głowę triumwira, ale nie dostarczyłam. Ktoś robi się podejrzliwy.
— Masz mnie.
— Tak, to pewne pocieszenie. O rety! Co oni ci zrobili! — krzyknęła, jakby dopiero teraz go dokładniej zobaczyła. — Współczuję ci, że musiałeś przez to przejść. — Z innej szuflady wyjęła podręczną apteczkę. Nasączyła środkiem dezynfekującym bawełniany tamponik i przyłożyła go Cierniowi do rozdartego łokcia.
— Boli! — syknął.
Twarz kobiety była blisko, widział pory jej skóry, mógł jej spojrzeć w oczy, nie mając uczucia, że jest bezczelny.
— Musi boleć. Bardzo cię poturbowali?
— Twoi przyjaciele już przedtem katowali mnie tu w podziemiach. Przeżyję. — Skrzywił się. — Są bezwzględni.
— Nie dostali specjalnych rozkazów, zwykłe poufne polecenia. Wybacz, ale gdyby twoje aresztowanie wyglądało na sfingowane, to koniec z nami.
— Mogę usiąść? Podprowadziła go do krzesła.
— Przykro mi, że inne osoby również odniosły obrażenia.
— Czy możesz zagwarantować, żeby się z tego wydostali. — Cierń miał przed oczami zaatakowaną kobietę o popsutym uzębieniu.
— Nikt nie trafi do aresztu. To część planu.
— Mówiłem serio. Ci ludzie nie powinni cierpieć tylko dlatego, że potrzebowaliśmy świadków.
Ponownie odkaziła mu ranę.
— Czekają ich piekielne cierpienia, jeśli nasz plan nie wypali. Nie zgodzą się polecieć tymi promami, jeśli nie zdobędziesz ich zaufania i nie poprowadzisz ich. Trochę bólu teraz to ocalone życie później. — Jakby dla podkreślenia swych argumentów mocniej przycisnęła tamponik do czoła Ciernia, który odczuł to jak ukłucie igły i jęknął.
— Patrzysz na to bardzo zimno — zauważył. — Podejrzewam, że z Ultrasami spędziłaś więcej czasu, niż się do tego przyznajesz.
— Nie jestem Ultrasem. Ja ich wykorzystałam. I oni mnie wykorzystali. A to nie oznacza, że jesteśmy tożsami. — Zamknęła apteczkę i włożyła do szuflady.
— Przepraszam. To wszystko zrobiło się takie cholernie brutalne. Traktujemy ludzi z tej planety jak stado owiec, zaganiamy ich tam, gdzie według nas będzie im najlepiej. Nie ufamy ich własnym poglądom.
— Niestety, nie mieli czasu, żeby wyrobić sobie poglądy. Bardzo bym chciała postępować demokratycznie, mieć czyste sumienie, ale tak się nie da. Gdyby ci ludzie dowiedzieli się, że albo muszą zostać na tej przeklętej planecie, albo wyruszyć statkiem kosmicznym, zżeranym i przeobrażonym przez zarażone parchem ciało poprzedniego kapitana, który przy okazji jest obłąkanym mordercą, to myślisz, że popędziliby tłumnie na promy? A w dodatku czerwony dywan do promu ma rozwinąć triumwir Ilia Volyova, najbardziej znienawidzona postać na Resurgamie. Nie sądzisz, że większość powie „nie, dziękujemy”?
— Przynajmniej samodzielnie podejmą decyzję — odparł.
— Będziemy z tego czerpać pociechę, patrząc, jak zmieniają się w popiół. Wybieram wredne rozwiązanie teraz, a o etykę zatroszczę się potem, gdy uda nam się uratować ludzi.
— I tak nie wszystkich ocalisz, nawet jeśli twój plan się powiedzie.
— Wiem, to nieuniknione. Żyje tu dwieście tysięcy ludzi. Gdybyśmy zaczęli natychmiast, to teoretycznie wywozimy wszystkich w sześć miesięcy, choć rok to bardziej realny termin. Ale i tak może nam nie wystarczyć czasu. Uznam operację za sukces, jeśli uratujemy połowę. — Potarła dłonią twarz. Wyglądała teraz na osobę znacznie starszą, bardziej znużoną niż przed chwilą. — Staram się nie myśleć, jak źle może nam pójść.
Na jej biurku zadzwonił czarny telefon. Khouri odczekała kilka sygnałów, obserwując cały czas srebrny walec. Światełka nadal były zielone. Skinęła Cierniowi, by zachował ciszę, podniosła ciężki czarny nagłownik i przytrzymując go przy jednym uchu, powiedziała:
— Tu Vuilleumier. Mam nadzieję, że to coś ważnego. Właśnie przesłuchuję podejrzanego w sprawie Ciernia.
Słuchając głosu po drugiej stronie, westchnęła i zamknęła oczy. Do Ciernie nie docierały słowa, tylko ton, z którego wnioskował, że coś poszło źle. Głos wzniósł się i ucichł.
— Dajcie mi nazwiska — zakończyła Khouri i odłożyła nagłownik na widełki. — Tak mi przykro — powiedziała do Ciernia.
— Co się stało?
— Policja, rozpędzając zebranie, zabiła kogoś. Kobieta umarła kilka minut temu. Ona…
— Wiem o kogo chodzi — przerwał jej Cierń.
Khouri nic nie odrzekła. Cisza w pokoju narastała, wchłonęły ją i wzmacniały papierzyska, w których represyjny system zapisał z tępą dokładnością losy ludzi.
— Znałeś ją?
— Nie. To była jedna ze słuchaczek. Chciała się dowiedzieć o sposobach opuszczenia Resurgamu.
— Tak mi przykro, Cierniu. To okropne, że cała operacja tak się zaczęła.
Mimowolnie zaśmiał się głucho.
— Ma to, czego pragnęła. Opuściła Resurgam. Ona pierwsza.
DWADZIEŚCIA PIĘĆ
Skade w czarnej zbroi szła przez statek, który teraz w pełni do niej należał. Na razie byli bezpieczni — niezauważenie wyślizgnęli się przez ostatnią powłokę zewnętrznej obrony Demarchistów. Nic nie stało na drodze „Nocnego Cienia” — od celu dzieliły go puste lata świetlne.
Stalowymi palcami sunęła po okładzinie korytarza, zachwycając się gładkimi spoinami sztucznej powłoki. Kiedyś statek cuchnął cudzą własnością — własnością Clavaina — i nawet po jego ucieczce trzeba się było zmagać z Remontoirem, sympatykiem i sojusznikiem Clavaina. Teraz obaj zniknęli i Skade mogła uważać „Nocny Cień” prawie za swój. Gdyby chciała, mogła zmienić jego imię albo w ogóle pozbawić go imienia — całkowicie wbrew naturalnemu sposobowi myślenia Hybrydowców. Ale uznała, że zachowanie dawnej nazwy łączy się z perwersyjną przyjemnością — co za rozkosz, gdy zdobyczna broń Clavaina obróci się przeciw niemu, rozkosz tym słodsza, jeśli broń ciągle będzie nosiła imię, które on sam jej nadał. To byłoby ostateczne upokorzenie, odpłata z nawiązką za to, co jej uczynił.
Musiała jednak przyznać, że przystosowuje się do nowego stanu cielesnego w sposób, który by ją zaniepokoił jeszcze parę tygodni temu. Zbroja stawała się nią samą. Skade podziwiała swą postać, odbitą w błyszczących ściankach i drzwiach. Początkowe objawy niezdarności zniknęły. W zaciszu swojej kwatery Skade całymi godzinami zabawiała się zadziwiającymi sztuczkami, siłą i sprawnością zbroi. Zbroja nauczyła się przewidywać jej ruchy, nie musiała czekać na sygnały pełznące wzdłuż rdzenia kręgowego. Z prędkością błyskawicy Skade grała na holoklawiaturze fugę na jedną rękę — palce w metalowej rękawicy wykonywały niebezpieczną młóckę. W jej wykonaniu runęła toccata d-moll — kompozycja niejakiego Bacha. Brzmiała jak strzelający karabin maszynowy. Żeby uzyskać z tego coś przypominającego „muzykę”, powinno się przeprowadzić obróbkę neuralną.
Ale to należało tylko do sfery rozrywki. Skade przedarła się przez ostateczne linie obrony Demarchistów, ale w ciągu ostatnich trzech dni uświadomiła sobie, że kłopoty się jeszcze nie skończyły. Z układu Yellowstone coś wyleciało i podążało za „Nocnym Cieniem” po tej samej co on trajektorii.
Czas przekazać te informacje Felce.