Pewnego razu proksy policji — ten, który resztę życia zalicza teraz w zimnej piwnicy Chateau — pytał ją o relacje jej ojca z Lyle Merrickiem. Proksy wspomniał o orzeczeniu w sprawie Mandelstama.
W tamtym czasie nic jej to nie mówiło.
Teraz już wiedziała.
Pewnego razu Bestia niechcący powiedział o sobie „ja”, jakby sumiennie podtrzymywany parawan na chwilę się odsunął. Jakby Antoinette zerknęła ukradkiem w prawdziwe oblicze.
— Panienko…
— Wiem.
— Co wiesz, panienko?
— Czym jesteś. Kim jesteś.
— Przepraszam, panienko, ale…
— Zamknij się do cholery!
— Panienko… gdyby można…
— Powiedziałam, zamknij się do cholery. — Antoinette walnęła nasadą dłoni w panel konsoli. To był najbliższy Bestii element, jaki teraz mogła zaatakować. Przez chwilę czuła ciepło odwetu. — Wiem, co się stało. Znalazłam orzeczenie w sprawie Mandelstama.
— Jakiego Mandelstama, panienko?
— Nie udawaj cholernego niewiniątka. Wiem, że wiesz wszystko na ten temat. To prawo, które przyjęto tuż przed twoją śmiercią. Dotyczy wyroków przez nieodwracalną śmierć neuralną.
— Nieodwracalna śmierć neuralna, panie…
— Stwierdza, że władza — Konwencja Ferrisvillska — ma prawo zarekwirować i wymazać wszystkie kopie poziomów beta i alfa osoby skazanej na trwałą śmierć. Stwierdza, że bez względu na to, ile zrobiłeś swoich kopii i czy są to podobizny czy autentyczne skanowania neuralne, władze mają je zabrać i wymazać.
— To dość radykalne, panienko.
— Prawda? Traktowali to bardzo poważnie. Ktoś nakryty na przechowywaniu kopii skazańca sam ma kłopoty. Oczywiście system ma luki: symulację można ukryć w wielu miejscach albo przesłać ją poza jurysdykcję Ferrisville. To się wiąże z ryzykiem, Bestio. Sprawdziłam: karę śmierci dostali wszyscy ludzie, których złapano na ukrywaniu kopii wbrew orzeczeniu w sprawie Mandelstama.
— Wydaje się, że to dość rycerski postępek.
— No właśnie. — Uśmiechnęła się. — A jeśli ktoś nie wie, że przechowuje coś takiego? Czy to zmienia tę ocenę?
— Trudno spekulować.
— Uważam, że to ani na jotę nie zmienia oceny. Przynajmniej dla glin. A z tego wynika, że osoba, która podstępnie przechowuje u kogoś nielegalną kopię, jest nieodpowiedzialna.
— Podstępnie, panienko?
Skinęła głową. Koniec z lawirowaniem.
— Proksy policji wiedział, prawda? Nie potrafił tylko powiązać wskazówek, albo może przypierał mnie do ściany, żeby ode mnie wydobyć, co wiem.
Maska znów się uchyliła.
— Nie jestem całkiem…
— Podejrzewam, że stoi za tym Xavier. Zna ten statek jak własną kieszeń, wszystkie podukłady, wszystkie druty. Z pewnością wiedział, jak ukryć Lyle Merricka.
— Jakiego Lyle Merricka, panienko?
— Wiesz, pamiętasz. Oczywiście nie rzeczywistego Lyle Merricka, ale jego kopię poziomu beta lub alfa. Nieważne. Przed cholernym sądem i tak to nie miałoby specjalnego znaczenia.
— To…
— To ty, Bestio. Jesteś Lyle Merrickiem. Umarł, gdy władze wykonały wyrok za tamtą kolizję. Ale na tym nie koniec. Nadal istniałeś. Xavier ukrył kopię Lyle’a na pokładzie statku mojego ojca.
Przez kilka sekund Bestia milczał. Antoinette obserwowała powolną, hipnotyczną grę barw i liczb na konsolach. Miała wrażenie, że dokonano na nią ataku, jakby wszystko, czemu ufała, zostało opakowane w papier i wyrzucone.
Bestia odezwał się wreszcie, ale nie zmienił tonu.
— Panienko… Antoinette… mylisz się.
— Wcale się nie mylę. Prawie się do wszystkiego przyznałeś.
— Nie, nie rozumiesz.
— Czego?
— To nie Xavier mi to zrobił. Xavier pomógł, wiedział wszystko, ale to nie był jego pomysł.
— A czyj?
— Twojego ojca.
Antoinette ponownie uderzyła w konsolę, tym razem mocniej. Potem wyszła ze swojego statku z postanowieniem, by tu nigdy więcej nie wracać.
Świnia Lasher spał przez większą część drogi ze „Światła Zodiakalnego”. Scorpio powiedział mu, że z początku nie będzie nic do roboty, dopiero pod koniec operacji, ale nawet wtedy istnieje tylko dwadzieścia pięć procent szans, że trzeba zrobić coś więcej niż obrócić statek. Przeczuwał jednak, że to jemu przypadnie brudna robota. Nie zdziwił się, gdy ze „Światła Zodiakalnego” otrzymał wąską wiązką informację, że jego prom znajduje się we właściwym kwadrancie nieba do przejęcia korwety, którą Skade wystrzeliła ze swego statku.
— Masz szczęście, stary — mruknął pod nosem. — Zawsze chciałeś chwały. Teraz otrzymałeś szansę.
Nie traktował lekko swojej służby, nie lekceważył jednak ryzyka. Operacja przejęcia korwety Skade była najeżona niebezpieczeństwami. Jego prom miał zapas paliwa dokładnie odmierzony na powrót do statku z ładunkiem o masie człowieka. Nie było miejsca na błąd. Clavain jasno powiedział, że brawura jest zbyteczna. Jeśli trajektoria korwety Skade znajdzie się choćby kilometr poza obszarem bezpieczeństwa, gdzie spotkanie jest możliwe, Lasher — czy inny szczęściarz — ma zawrócić, nie zwracając na nią uwagi. Jedyne ustępstwo polegało na tym, że każdy z promów Ckwaina wiózł jeden zmodyfikowany pocisk z transponderem zamiast ładunku. Jeśli któryś z promów znajdzie się w pobliżu korwety, ma przyczepić do jej kadłuba sygnalizator, który będzie emitował sygnał przez subiektywny wiek — pięćset lat planetarnych — co dałoby niewielkie szanse na ponowne odnalezienie korwety, nim znajdzie się poza znanym ludziom rejonem kosmosu. Da im to poczucie, że nie porzucili Felki całkowicie.
Lasher widział teraz obiekt. Jego prom leciał w stronę korwety, kierując się współrzędnymi ze „Światła Zodiakalnego”. Korweta spadała swobodnie, spaliwszy ostatnie porcje antymaterii. Widział ją w przednim oknie — ciemnoszary kolec oświetlony własnymi reflektorami czołowymi.
Świnia otworzył kanał do światłowca.
— Tu Lasher. Widzę ją. To na pewno korweta. Nie mogę określić typu, ale to nie nasza.
Zwolnił. Miło byłoby poczekać na odpowiedź Scorpia, ale na ten luksus Lasher nie mógł sobie pozwolić. Dzieliło go od „Światła Zodiakalnego” dwadzieścia minut i ta odległość jeszcze się powiększała, gdyż światłowiec utrzymywał przyśpieszenie dziesięciu g. Lasher miał pozwolenie na trzydziestominutowy odstęp, a potem musiał zawracać. Gdyby został minutę dłużej, nigdy by nie dogonił światłowca.
Czasu było tylko tyle, żeby ustanowić połączenie śluzami między dwoma niekompatybilnymi statkami, a potem wejść na pokład i znaleźć córkę Clavaina czy kim tam ona jest.
Nie obchodziło go, kogo ma ratować. Najważniejsze, że Scorpio wydał rozkaz. A że Scorpio robi to, co każe mu Clavain? Nieważne. Nie zmniejszało to żołnierskiego podziwu Lashera dla przywódcy. Śledził karierę Scorpia od chwili jego przybycia do Chasm City.
Trudno przecenić rolę Scorpia dla społeczności świń. Przedtem stanowiły kłótliwą hałastrę, której wystarczało chrumkanie w zafajdanych rejonach zdegenerowanego miasta. Scorpio pobudził ich do działania. Stał się mesjaszem przestępczości, postacią tak mityczną, że wiele świń powątpiewało w jego istnienie. Lasher, niczym zapalony akolita, kolekcjonował w pamięci informacje o zbrodniach Scorpia. Badał je, podziwiał ich brutalną pomysłowość i prostotę godną prostoty haiku. Jak się tworzy takie perły potworności? — myślał często. Potem dostał się w obszar wpływów Scorpia i awansował w hierarchii mrocznego podziemia. Pamiętał pierwsze spotkanie ze Scorpiem i swoje rozczarowanie — Scorpio okazał się taką samą zwykłą świnią jak on. Ale to tylko zwiększyło jego podziw: Scorpio był osobą z krwi i kości, tym bardziej niezwykłe były jego dokonania. Lasher — początkowo zalękniony — został jednym z głównych agentów Scorpia, a potem jednym z jego zastępców.