Potem Scorpio zniknął. Mówiono, że powędrował w kosmos, by prowadzić delikatne negocjacje z innymi grupami przestępczymi, na przykład z Porywaczami.
Podróże zawsze wiązały się z ryzykiem, a w czasie wojny były szczególnie niebezpieczne. Lasher obawiał się już, że Scorpio przepadł na zawsze.
Minęły miesiące. Do Lashera dotarła wiadomość, że Scorpio jest uwięziony. Złapały go pająki — może wcześniej wytropiły go zombi. Teraz naciskano na pająki, by go przekazały Konwencji Ferrisvillskiej.
To mogło zakończyć świetlane i niesławne królowanie Scorpia. Konwencja mogła postawić mu dowolne zarzuty, a w czasie wojny śmiercią karano prawie wszystko. Na Scorpia polowali od dawna. Mogli mu urządzić proces pokazowy, potem wykonać egzekucję. To dopełniłoby legendy.
Wypadki potoczyły się jednak inaczej. Wśród rozmaitych sprzecznych pogłosek — część mówiła o tym, że Scorpio żyje i ma się dobrze, nie jest uwięziony, dotarł do Chasm City i ukrył się w mrocznej budowli Chateau des Corbeaux, w której podziemiach jakoby miało straszyć. Że jest gościem tajemniczego lokatora zamku i że tworzy legendarną strukturę, o której często mówiono, ale która nigdy nie powstała. Armia świń.
Lasher dotarł do swego mistrza. Scorpio pracował dla starego człowieka Clavaina. Współpracował z nim w szczególny sposób. Przygotowywali kradzież statku Ultrasów. Według ortodoksyjnych zasad przestępczych takiej kradzieży nie można było nawet planować, a co dopiero dokonać. Zaintrygowany i przerażony Lasher dowiedział się, że to zaledwie wstęp do czynu znacznie bardziej zuchwałego. To go skusiło.
W ten sposób znalazł się tutaj, lata świetlne od Chasm City, lata świetlne od znanych sobie miejsc. Służył dobrze, nie tylko szedł krok w krok za Scorpiem, lecz przewidywał jego kroki, a czasami nawet wyprzedzał życzenia mistrza, zasługując na cichą pochwałę.
Teraz był w pobliżu gładkiej jak otoczak, zupełnie ciemnej maszyny Hybrydowców. Oświetlił korwetę reflektorem, szukając w kadłubie delikatnego szwu, gdzie — wedle Clavaina — powinna znajdować się śluza. Miała być widoczna dopiero z bliskiej odległości. Lashera dzieliło od promu piętnaście metrów; prędkość zbliżania — metr na sekundę. Lasher nie powinien mieć trudności ze znalezieniem zakładnika w tak małej jednostce — o ile Skade dotrzymała słowa.
Był dziesięć metrów od kadłuba, gdy z serca korwety wyrosła drobinka światła jak pierwsza iskierka wschodzącego słońca.
Lasher nawet nie zdążył mrugnąć.
Skade zobaczyła światełko na wykrywaczu superbomb. Rozpoznała je bez problemu. Za „Nocnym Cieniem” rozciągało się atramentowe morze głębokiej czerni, zupełnie pozbawione gwiazd. Względność skurczyła widoczny wszechświat do pasa otaczającego statek. Ale statek Clavaina leciał z podobną prędkością co „Nocny Cień”, nadal więc było go widać bezpośrednio z tyłu. Świetlny punkcik zamigotał w ciemności jak pojedyncza gwiazda, której tam nie powinno być.
Skade zanalizowała światło, wzięła poprawkę na skromne przesunięcie ku czerwieni i stwierdziła, że wieloteratonowa moc wybuchu odpowiada detonacji samego urządzenia plus drobnej ilości antymaterii. Czyli broń zniszczyła mały stateczek wielkości promu. Eksplozja światłowca — maszyny, która już sięgnęła po nieskończoną energię w studnię kwantowej próżni — spowodowałaby błysk o jasności trzy rzędy większej niż błysk superbomby.
A więc Clavain znów okazał się sprytniejszy. Nie, poprawiła się Skade w myślach, równie sprytny jak ja. Skade nie popełniła dotąd żadnego błędu i choć Clavain odparował wszystkie jej ataki, sam jeszcze nie nacierał. Przewaga jest po mojej stronie, myślała, i Clavain na pewno ma przeze mnie sporo problemów. Przynajmniej zmusiłam go do zużycia paliwa, które wolałby zachować. Musiał odpierać ataki, zamiast skoncentrować się na przygotowaniach do bitwy przy Resurgamie. W sensie militarnym Skade nie poniosła strat, ale już nie będzie mogła przekonująco blefować.
W zasadzie nigdy na to nie liczyła.
Czas zrobić to, co musi być zrobione.
— Ty pieprzony kłamco!
Xavier spojrzał na Antoinette, która wparowała do jego kwatery. Leżał na koi, na plecach, z pisakiem w zębach i kompnotesem między kolanami. Antoinette dostrzegła sunące linie kodu źródłowego — symbole i wcięcia jak sformalizowane zwrotki jakiejś obcej poezji. Przerażony Xavier rozdziawił usta i pisak wypadł. Notes zsunął się na podłogę.
— Antoinette?
— Wiem.
— Co wiesz?
— O orzeczeniu w sprawie Mandelstama. O Lyle Merricku. O „Burzyku”. O Bestii. O tobie.
Xavier spuścił stopy na podłogę. Nieśmiało przeczesał dłonią czarne włosy.
— O czym?
— Nie kłam, ty pieprzony draniu!
Skoczyła na niego ze ślepą wściekłością. Okładała go, ale bez prawdziwej agresji — w innych okolicznościach można by to uznać za zabawę. Mimo to Xavier ukrył twarz i przyjmował ciosy na przedramiona. Usiłował coś powiedzieć. Nie zamierzała słuchać jego przetykanych pochlipywaniem wyjaśnień.
W końcu wściekłość znalazła ujście we łzach. Xavier powstrzymał Antoinette, ujmując ją łagodnie za nadgarstki. Rozpłakała się na dobre. Nienawidziła go i kochała jednocześnie.
— To nie moja wina. — Patrzył na nią. — Przysięgam.
— Dlaczego mi nic nie powiedziałeś? — Spojrzała na niego przez plamę łez.
— Ponieważ twój ojciec zmusił mnie, żebym mu to obiecał.
Gdy się uspokoiła, gotowa słuchać, opowiedział jej, co się wtedy stało.
Jim Bax wiele lat przyjaźnił się z Lyle Merrickiem. Byli kapitanami frachtowców, operowali na Pasie Złomu i w jego pobliżu. Ich interesy w pewnym stopniu się pokrywały. Zwykle takim dwóm osobom trudno byłoby zachować prawdziwą przyjaźń, gdy koniunktura to rosła, to spadała, ale ponieważ Jim i Lyle operowali w odmiennych niszach, współpracowali z różnymi klientami, rywalizacja nigdy nie zagroziła ich przyjaźni. Jim Bax przewoził ciężkie ładunki na szybkich trasach, zwykle zlecenia dostawał w ostatniej chwili i na ogół działał w ramach prawa. Nie zabiegał o klientów ze sfer przestępczych, ale też nie zawsze odrzucał ich zlecenia. Lyle natomiast brał prace prawie wyłącznie od przestępców. Uznali, że jego powolna, słaba, zawodna barka na napęd chemiczny nie przyciągnie od razu uwagi celników Konwencji i kutrów pobierających akcyzę. Lyle nie gwarantował, że ładunek szybko dotrze na miejsce — czasem w ogóle nie docierał — ale mógł zapewnić, że nikt nie będzie sprawdzał towaru i stawiał pytań, mogących doprowadzić do zleceniodawcy. Zatem Lyle nieźle prosperował. Zadawał sobie wiele trudu, by ukryć swe dochody przed władzą, i utrzymywał iluzję, że stale jest na krawędzi bankructwa. W istocie był dość zamożny, jak na standardy tamtych czasów; Jim Bax nigdy nie dorobił się takiego bogactwa. Lyle mógł sobie pozwolić na coroczne sporządzanie swoich kopii alfa w jednym z centrów skanowania pod kopułą Chasm City.
Wiele lat mu się udawało. Aż pewnego dnia znudzony policjant w kutrze postanowił sprawdzić Lyle’a tylko dlatego, że nigdy wcześniej nie było z nim kłopotów — czyli na pewno teraz coś kombinuje. Kuter łatwo dogonił barkę Lyle’a, kazał mu wyłączyć główny silnik i umożliwić wejście kontrolera na pokład. Lyle nie mógł na to przystać. Swoją reputację opierał na tym, że jego ładunków nigdy nie sprawdzano. Wpuścić policyjnych proksych, to jak podpisać zawiadomienie o własnej upadłości.