— I dalej ufam, że będziesz siedział spokojnie w promie, aż stamtąd wyjdziemy. — Clavain sprawdził czas. — Po trzydziestu pięciu minutach upływa nasz maksymalny okres przebywania na statku. Poczekaj pół godziny, a potem odlatuj. Ani minuty dłużej, nawet jeśli zobaczysz mnie i Scorpia już w śluzie.
— Mówisz poważnie, prawda?
— Wyliczyliśmy paliwo na powrót naszej trójki i Felki. Jeśli wrócisz sam, zostanie ci dodatkowe paliwo, paliwo, które będzie nam bardzo potrzebne później. To właśnie powierzam w twoje ręce, Rem: tę odpowiedzialność.
— Ale nie ufasz mi na tyle, bym wchodził na statek.
— Nie, kiedy na statku jest Skade. Nie mogę ryzykować, że znowu przejdziesz na jej stronę.
— Mylisz się, Clavainie.
— Czyżby?
— Nie zmieniałem stron. Ty też nie. To Skade i reszta zmienili strony, a nie my.
— Chodźże. — Scorpio pociągnął Clavaina za ramię. — Zostało nam już tylko dwadzieścia dziewięć minut.
Obydwaj przeszli do „Nocnego Cienia”. Clavain grzebał wokół luku śluzy, aż znalazł niemal niewidoczną wnękę z zewnętrznymi sterownikami. Akurat wystarczała na włożenie urękawicznionej dłoni. Wyczuł trzy znajome przełączniki — standardowe rozwiązanie Hybrydowców — i ustawił je w pozycji „otwarte”. Gdyby na całym statku nastąpiła awaria zasilania, ogniwa w zamku jeszcze przez sto lat zachowałyby moc wystarczającą do otwarcia śluzy. A gdyby nawet zawiodły, po drugiej stronie krawędzi luku znajdowały się dźwignie otwierania ręcznego.
Drzwi się rozsunęły. Ze śluzy wylało się krwistoczerwone światło. Oczy Clavaina, uprzednio dostosowały się do ciemności. Poczekał więc, aż dostosują się do oświetlenia, i wpuścił Scorpia do środka. Poszedł za nim. Ich pokaźne skafandry się zderzały. Clavain zamknął hermetycznie spore pomieszczenie śluzy i napełnił je powietrzem. Trwało to wieczność.
Drzwi wewnętrzne się otworzyły. To samo krwistoczerwone światło awaryjne zalewało wnętrze statku. Więc moc zasilania nie zanikła. Ktoś mógł tu przeżyć.
Clavain przestudiował dane otoczenia wyświetlone mu przed nosem na szybie hełmu, a potem wyłączył zasilanie skafandra powietrzem i podniósł przyłbicę. Stare niezgrabne skafandry — najlepsze, jakie były na „Świetle Zodiakalnym” — miały ograniczone zapasy powietrza oraz mocy. Clavain uważał, że nie ma sensu tych zasobów trwonić. Gestem skłonił Scorpia do pójścia za jego przykładem.
— Gdzie jesteśmy? — szepnęła świnia.
— Na śródokręciu — odpowiedział Clavain normalnym gło sem. — Ale w tym świetle i bez ciążenia wszystko wygląda inaczej. Statek nie wydaje się taki znajomy, jak oczekiwałem. Szkoda, że nie wiem, ilu jest tu załogantów.
— Skade nigdy nic o tym nie mówiła? — syknął Scorpio.
— Nie. Do prowadzenia takiego statku wystarczy jedynie kilku ekspertów. Nie ma potrzeby szeptać, Scorpio. Jeśli jest tu ktoś, kto może wiedzieć o naszej obecności, to po prostu już o niej wie.
— Przypomnij mi, dlaczego nie zabraliśmy ze sobą broni? — To byłoby bezcelowe, Scorp. Tutaj mają uzbrojenie lepsze i cięższe. Albo zabierzemy Felkę bez trudu, albo wynegocjujemy warunki wycofania się. — Clavain klepnął swój pas roboczy. — Oczywiście mamy przybornik negocjacyjny.
Zabrali na statek Skade mikrokartusze — mikroskopijne fragmenty antymaterii zawieszone w pojemniku o rozmiarach główki od szpilki. Z kolei pojemnik był osłonięty opancerzonym granatem wielkości kciuka. Takie urządzenie bez trudu zdmuchnęłoby z nieba „Nocny Cień”.
Dłoń za dłonią przesuwali się po oświetlonym na czerwono korytarzu. Od czasu do czasu, losowo, jeden z nich odpinał mikrokartusz, smarował go żywicą epoksydową i wpychał w jakiś zakamarek. Clavain wiedział, że sprawna załoga znalazłaby wszystkie granaty w kilkadziesiąt minut. Ale załoga jeszcze długo będzie niesprawna.
Scorpio odezwał się dopiero po ośmiu minutach. Doszli do miejsca, gdzie korytarz dzielił się na trzy odnogi.
— Wiesz już, gdzie jesteśmy?
— Tak. Blisko mostka. — Clavain wskazał kierunek. — Ale komora zimnego snu znajduje się tutaj, w dole. Jeśli Skade zamroziła Felkę, umieściła ją właśnie tam. Pójdziemy tam najpierw.
— Zostało nam tylko dwadzieścia minut.
Clavain wiedział, że ograniczenie czasowe jest narzucone sztucznie. „Światło Zodiakalne” mogło się cofnąć i odzyskać prom, nawet gdyby opóźnili swój odlot, ale byłoby to tylko rozrzutne marnowanie czasu. Prócz tego załoga mogłaby nabrać zbyt wysokiego mniemania o swych umiejętnościach. W dłuższej perspektywie konsekwencje tego przekonania byłyby fatalne. Clavain oszacował ryzyko i doszedł do wniosku, że lepiej by zginęli lub zostali na „Nocnym Cieniu”, niż żeby wypadki potoczyły się w ten sposób. Zastępcy i podzastępcy mogli kontynuować misję nawet gdyby Remontoire nie powrócił żywy. Musieli wierzyć, że każda sekunda liczy się naprawdę. Bo rzeczywiście się liczyła. Przykre rozwiązanie. Ale to przecież wojna i taka decyzja była łatwa w porównaniu z decyzjami, które Clavain podejmował już wcześniej.
Zeszli na dół do komory zimnego snu.
— Przed nami coś jest — powiedział Scorpio po kilku minutach cichego pełznięcia i gramolenia się.
Clavain zwolnił i wpatrywał się w ten sam czerwony półmrok, zazdroszcząc Scorpiowi ulepszonego wzroku.
— Wygląda na trupa — stwierdził.
Zbliżyli się ostrożnie, podciągając się po wyściełanych ściennych klamrach. Clavain miał świadomość każdej uchodzącej minuty; każdej połówki minuty; każdej okrutnej sekundy.
Dotarli do trupa.
— Rozpoznajesz go? — spytał zafascynowany Scorpio.
— Nie jestem pewien, czy ktoś mógłby rozpoznać to ciało z pewnością — odparł Clavain — ale to nie Felka. Nie przypuszczam też, aby to była Skade.
Z ciałem stało się coś okropnego. Została go tylko połowa. Przecięto je wpół, dokładnie i czysto, tak pedantycznie jakby preparowano eksponat do nauki anatomii. Organy wewnętrzne były zapakowane w ciasno zwinięte lub serpentynowe układy, pobłyskujące jak cukierki z polewą. Scorpio wyciągnął urękawicznione kopytka i pchnął połowę trupa; oddalała się leniwie od ściany, przy której zatrzymała się uprzednio.
— Jak sądzisz, gdzie jest reszta? — zapytał.
— Gdzieś indziej — odparł Clavain. — Ta połowa musiała tu przydryfować.
— Czym to zrobiono? Broń promieniowa może zrobić coś podobnego, ale zostawia ślady przypalania. Na tym ciele ich nie ma.
— To był gradient przyczynowości — usłyszeli czyjś głos.
— Skade — wydyszał Clavain.
Była za nimi. Zbliżyła się w nieludzkiej ciszy, nawet nie oddychając. Jej bryła wypełniała korytarz, czarna jak noc, z wyjątkiem bladego owalu twarzy.
— Cześć, Clavainie. I cześć, Scorpio, jak przypuszczam. — Patrzyła na niego z zainteresowaniem. — Zatem nie umarłeś wtedy, świnio?
— Clavain mi właśnie wyjaśniał, jakie mam szczęście, że spotkałem Hybrydowców.
— Rozsądnie ze strony Clavaina.
Clavain patrzył na nią z przerażeniem i podziwem jednocześnie. Remontoire uprzedził go o wypadku Skade, ale ostrzeżenie nie wystarczało, by przygotować go na to spotkanie. Jej mechaniczny pancerz miał kształt człowieka, nawet — w przesadny, lekko średniowieczny sposób — kształt kobiecy, szerszy w biodrach i z sugestią biustu wymodelowanego na płycie piersiowej. Clavain jednak wiedział, że to wcale nie pancerz, lecz podtrzymująca życie proteza, że jedyną organiczną częścią Skade jest głowa. Ozdobiona grzebieniem czaszka Skade tkwiła sztywno w szyjnej części pancerza. Brutalne połączenie ciała i maszynerii wrzeszczało o czymś złym. Zło uwidoczniło się nawet mocniej, gdy Skade się uśmiechnęła.