Выбрать главу

— Kapitanie…

— Przykro mi, Ilio, ale muszę to zrobić.

— Nie. Nie musisz. Nic nie musi być zrobione.

— Nie rozumiesz. Próbujesz zrozumieć i myślisz, że rozumiesz, ale nie możesz wiedzieć, jak to jest.

— Kapitanie… posłuchaj. Możemy o tym porozmawiać. Bez względu na to, co sobie myślisz, możemy o tym mówić.

Broń zwolniła obroty, jej kwiatopodobny pysk prawie wskazywał zacieniony kadłub światłowca.

— Pora na dyskusję już dawno minęła, Ilio.

— Znajdziemy sposób — powiedziała rozpaczliwie, sama w to nie wierząc. — Znajdziemy sposób, by znowu uczynić cię człowiekiem.

— To głupiutkie, Ilio. Nie można odwrócić tego, czym się stałem.

— Więc znajdziemy sposób, by ci ulżyć. By skończyć wszystkie twoje dolegliwości. Znajdziemy sposób, by poprawić twój stan. Możemy to zrobić, kapitanie. Wszystko osiągniemy, ty i ja, jeśli tylko poważnie się nad tym zastanowimy.

— Powiedziałem, że nie rozumiesz. Miałem słuszność. Tu nie chodzi o to, czym się stałem, ani czym byłem. Chodzi o to, co zrobiłem. Chodzi o sprawy z którymi nie mogę dłużej żyć.

Broń zatrzymała się. Wskazywała teraz dokładnie na kadłub.

— Zabiłeś człowieka — powiedziała Volyova. — Zabiłeś człowieka i przejąłeś jego ciało. Wiem. To była zbrodnia, kapitanie, straszna zbrodnia. Sajaki nie zasługiwał na to, co mu zrobiłeś. Ale zapłaciłeś już za tę zbrodnię. Sajaki umarł dwukrotnie: raz ze swoim umysłem w swoim ciele i raz z twoim umysłem. To była kara i Bóg świadkiem, że za to odcierpiał. Nie ma potrzeby dalszej pokuty kapitanie. To się dokonało. Ty także wycierpiałeś dosyć. Każdy uzna, że to, co się z tobą stało, to kara wystarczająca. Zapłaciłeś za tamten uczynek z tysiąckrotną nawiązką.

— Nadal pamiętam, co mu zrobiłem.

— Oczywiście, że pamiętasz. Ale to nie znaczy, że musisz teraz się tym zadręczać. — Spojrzała na bransoletę. Zauważyła, że broń nabiera mocy. Za chwilę będzie gotowa do użycia.

— Zadręczam się, Ilio, zadręczam. To nie kaprys. Planowałem to znacznie dłużej, niż sobie wyobrażasz. Od kiedy się znamy, zawsze miałem zamiar skończyć ze sobą.

— Mogłeś to zrobić, kiedy byłam na dole, na Resurgamie. Dlaczego właśnie teraz?

— Dlaczego teraz? — Usłyszała dźwięk, który mógłby uchodzić za śmiech. Za okropny śmiech wisielca. — Czy to nie oczywiste, Ilio? Cóż wart jest akt sprawiedliwości bez świadków?

Bransoleta poinformowała ją, że broń osiągnęła gotowość do ataku.

— Chciałeś, żebym zobaczyła, jak to się dzieje?

— Oczywiście. Zawsze byłaś kimś szczególnym, Ilio. Moim najlepszym przyjacielem; jedyną osobą, która mówiła do mnie, kiedy byłem chory. Jedyną, która rozumiała.

— Sprawiłam również, że jesteś, jaki jesteś.

— To było niezbędne. Nie winię cię za to, naprawdę.

— Proszę, nie rób tego. Wyrządzisz szkodę nie tylko sobie. — Wiedziała, że teraz musi być przekonująca; że to, co teraz powie, może się okazać krytyczne. — Kapitanie, potrzebujemy cię. Potrzebujemy broni, którą nosisz i potrzebujemy cię, byś pomógł ewakuować Resurgam. Jeśli zabijesz teraz siebie, zabijesz dwieście tysięcy ludzi. Popełnisz znacznie większą zbrodnię niż ta, za którą chcesz odpokutować.

— Ale to byłby tylko grzech zaniechania, Ilio.

— Kapitanie, błagam… nie rób tego.

— Proszę, odleć swym promem. Nie chcę ci wyrządzić szkody. Nie mam takich intencji. Chciałem tylko, żebyś była świadkiem, kimś, kto zrozumie.

— Już rozumiem! Czy to nie wystarcza?

— Nie, Ilio.

Broń zaczęła działać. Promień, który wychodził z jej lufy, był niewidzialny, dopóki nie dotknął kadłuba. Potem, w wichrze uciekającego powietrza i zjonizowanego pancerza, odsłonił się migotliwie: gruby na metr słup koszącej, niszczącej siły kwintesencyjnej, przegryzającej nieubłaganie statek. Broń trzydzieści jeden nie należała do najbardziej niszczycielskich broni w arsenale Volyovej, ale miała ogromny zasięg. Właśnie dlatego Volyova wybrała ją do ataku przeciw Inhibitorom. Promień antygrawitacyjny przenikał statek i wynurzał się w podobnym wichrze z drugiej jego strony. Broń zżerała statek wzdłuż całej długości kadłuba.

— Kapitanie…

Jego głos znów się pojawił.

— Przykro mi, Ilio… Nie mogę teraz przestać.

Głos miał cierpiący. Nic dziwnego, pomyślała. Jego zakończenia nerwowe sięgały wszystkich na statku. Promień go przecinał, a on czuł to równie boleśnie, jak gdyby zaczął odpiłowywać własną rękę. I Volyova rozumiała jego motywy. Nie chodziło mu o szybkie, czyste samobójstwo. Pokuta za zbrodnie powinna być adekwatna. Musiała być powolną torturą. Egzekucja wojskowa z sumiennym świadkiem, który doceni i zapamięta to, co kapitan sobie zaaplikował.

Promień wygryzł w kadłubie rów długi na sto metrów. W kilwaterze tnącego promienia kapitan krwawił powietrzem i cieczami.

— Stop — powiedziała. — Na miłość boską, zatrzymaj się.

— Pozwól mi to zakończyć, Ilio. Przebacz mi, proszę.

— Nie, nie pozwolę na to.

Nie dała sobie czasu, by się namyślać, inaczej straciłaby odwagę do działania. Nigdy nie uważała się za osobę odważną, a już z pewnością nie za skłonną do samopoświęcenia.

Skierowała swój prom ku promieniowi i ustawiła się między bronią a zabójczym rozcięciem w „Nostalgii za Nieskończonością”.

— Nie! — usłyszała głos kapitana.

Ale było za późno. Nie mógł ani wyłączyć broni w czasie krótszym niż sekunda, ani jej przekierować, by linia ognia ominęła Volyovą. Prom zderzył się ukośnie z promieniem — Volyova nie celowała pojazdem dokładnie — i ostrze promienia unicestwiło całą prawą stronę promu. Pancerz, izolacja, wewnętrzne wzmocnienia, membrana ciśnieniowa — wszystko wyparowało w chwili bezlitosnej anihilacji. Volyova zdała sobie sprawę, że nie wcelowała w środek promienia, ale że w gruncie rzeczy nie ma to żadnego znaczenia.

I tak zginie.

Jej pole widzenia zaszło mgłą. W tchawicy odczuła szokujące zimno, jakby do gardła wlano jej płynny hel. Próbowała odetchnąć i zimno wdarło się do jej płuc. Poczuła, że w piersiach ma coś twardego jak granit. Straszne uczucie. Jej wewnętrzne organy momentalnie zamarzały.

Otworzyła usta, próbując coś powiedzieć, wygłosić ostatnie zdanie. W tej sytuacji wydawało się to stosowne.

TRZYDZIEŚCI JEDEN

— Dlaczego, Wilku? — spytała Felka.

Znajdowali się sami pod srebrnym niebem na tej samej szarej płaszczyźnie z kałużami w zagłębieniach skały, gdzie już poprzednio, pod wpływem nalegań Skade, spotkała Wilka. Teraz śniła — przebywała znowu na statku Clavaina, Skade nie żyła, a jednak Wilk wydawał się nie mniej realny niż przedtem. Obraz Wilka utrzymywał się tuż pod progiem wyrazistości, niczym słup dymu, który czasami przybiera formę karykatury ludzkich kształtów.

— Dlaczego co?

— Dlaczego tak nienawidzicie życia?

— Wcale nie. Nie nienawidzimy. Robimy tylko to, co musimy.

Felka klęczała na skale, otoczona zwierzęcymi szczątkami. Rozumiała, że obecność wilków wyjaśnia jedną z wielkich zagadek kosmosu, paradoks, który trapił ludzkie umysły od zarania podróży kosmicznych. Galaktyka roiła się od gwiazd, wokół wielu z nich krążyły planety. To prawda, że nie wszystkie te światy znajdowały się w odległościach od gwiazd właściwych, by powstało tam życie, i nie wszystkie miały właściwy procent metali, by zaistniała złożona chemia węgla. Czasami gwiazdy nie były dostatecznie stabilne, by życie mogło znaleźć tam przyczółek. Ale przecież istniały setki miliardów gwiazd i wystarczy, by tylko niewielki ułamek z nich nadawał się do zamieszkania, a życie w galaktyce bujnie by rozkwitło.