W sercu śpiewaka, z wrzącej piany kwantowej próżni, wyciągnięto mikroskopijny zamknięty łańcuch kosmiczny, drobny relikt gwałtownie oziębiającego się wszechświata. W porównaniu z największymi skazami kosmosu łańcuch był ledwie zadrapaniem, ale dla potrzeb śpiewaka wystarczył. Wyciągnięto go i wydłużono, jak pętlę toffi — nadęto tą samą energią fazową, którą śpiewak wykorzystywał do wszystkich innych celów — aż osiągnął rozmiary makroskopowe i makroskopową gęstość masy-energii. Potem łańcuch sprawnie zwinięto w ósemkę. Szarpano go, generując wąski stożek pulsujących fal grawitacyjnych.
Amplituda oscylacji wzrastała powoli, lecz pewnie. Równocześnie, ćwierkając z precyzją i elegancją impulsy grawitacyjne, śpiewak rzeźbił same wzorce — powodował pojawienie się w grze nowych modów wibracyjnych. Niektóre z tych modów wzmacniał, inne dławił. Obroty gwiazdy zupełnie zniszczyły symetrię sferyczną w oryginalnych modach oscylacyjnych, ale nadal pozostawały one symetryczne względem osi obrotu gwiazdy. Obecnie śpiewak pracował nad zainstalowaniem modów znacznie bardziej asymetrycznych, ogniskując swe wysiłki w punkcie równikowym bezpośrednio między sobą a środkiem masy gwiazdy. Zwiększał swą moc i koncentrację, zamknięty łańcuch kosmiczny drgał z jeszcze większym wigorem. Bezpośrednio pod śpiewakiem, w zewnętrznej otoczce gwiazdy, przepływy masy były wychwytywane i odbijane.
Podgrzewały i ściskały powierzchniowy wodór do warunków niemal syntezy. Synteza jądrowa rzeczywiście wybuchła w trzech czy czterech koncentrycznych pierścieniach materii gwiazdowej, ale to był efekt przypadkowy. Znaczenie miało to, że zgodnie z intencją śpiewaka sferyczna otoczka gwiazdy zaczęła się marszczyć i zniekształcać. We wrzącej i gorącej powierzchni gwiazdy pojawiło się coś na kształt pępka, wgłębienie dostatecznie szerokie, by przełknąć całą skalistą planetę. Koncentryczne pierścienie zamienianego w hel wodoru, kręgi parzącej jasności, rozchodziły się z wgłębienia, wywrzaskując w kosmos promienie X i neutrina. Jednakże śpiewak nadal ładował w gwiazdę energię grawitacyjną w precyzyjnie wyliczonych odstępach czasu i wgłębienie stawało się coraz głębsze, jak gdyby jakiś niewidzialny palec naciskał elastyczną powłokę balonika. Wokół wgłębienia gwiazda wypuczała się wyżej w kosmos, w miarę przemieszczania się materii. Materia musiała gdzieś się podziać, kiedy śpiewak drążył dziurę głęboko do wnętrza gwiazdy. Będzie nadal to robił, aż dotrze do płonącego rdzenia.
Podróż z orbity Resurgamu do „Nostalgii za Nieskończonością” trwała piętnaście godzin. Khouri spędziła ten czas w stanie skrajnej trwogi. Nie chodziło tylko o dziwne i niepokojące zjawisko w Delcie Pawia. Khouri widziała, jak broń Inhibitorów rozpoczyna działanie. Kierowała się — wielka rozkloszowana trąbka — ku powierzchni gwiazdy, a gwiazda reagowała, tworząc na swej powierzchni wściekłe, gorące oko. W powiększeniu było widać, że oko to strefa syntezy, w istocie kilka stref, które okalały pogłębiający się szyb w otoczce gwiazdy. Działo się to po stronie gwiazdy obróconej ku Resurgamowi, co nie wydawało się przypadkiem. Broń robiła to wszystko z zadziwiającą szybkością. Przygotowywanie broni zajęło sporo czasu i Khouri błędnie założyła, że ostateczna destrukcja Delty Pawia nastąpi w tym samym niespiesznym tempie. Myliła się. Cały proces można by porównać z drogą skazańca ku egzekucji, gdy prawne przeszkody i odroczenia kończą się jednak salwą z karabinu lub krótkim włączeniem prądu elektrycznego. Tak właśnie miało być w przypadku gwiazdy: długie, poważne przygotowania, a po nich skrajnie szybka egzekucja.
A im udało się dotychczas ewakuować jedynie dwa tysiące ludzi Gorzej: przetransportowali dwa tysiące ludzi z powierzchni Resurgamu, ale nikt z nich jeszcze ani nie widział „Nostalgii za Nieskończonością”, ani nie miał pojęcia, co zastanie na jej pokładzie. Khouri starała się ukryć zdenerwowanie, gdyż pasażerowie i tak byli dostatecznie zestresowani.
Pojazd transferowy zaprojektowano na znacznie mniejszą liczbę osób, więc wszyscy musieli znosić tłok i więzienne warunki. Systemy środowiskowe, dostarczające powietrze, wodę i zapewniające chłodzenie, pracowały na granicy przeciążenia. Ludzie również ogromnie ryzykowali — zaufali siłom, nad którymi zupełnie nie mieli kontroli. Cierń, ich jedyna ostoja — sprawiał wrażenie, że znalazł się na skraju nerwowego wyczerpania. Wybuchały sprzeczki i drobne kryzysy — na miejscu zawsze pojawiał się Cierń. Łagodził i dodawał otuchy, i natychmiast przenosił się gdzie indziej. Jego charyzma topniała. Nie spał przez całą podróż, jak również cały dzień przed startem i przez sześć dodatkowych godzin, gdy szukał miejsca dla pięciuset nowo przybyłych.
Trwało to za długo. Do końca operacji powinno się odbyć jeszcze dziewięćdziesiąt dziewięć lotów — dziewięćdziesiąt dziewięć dalszych okazji, by rozpętało się piekło. Może będzie łatwiej, kiedy się rozejdzie wiadomość, że na końcu podróży czeka statek, a nie jakaś diaboliczna pułapka. Ale jeśli zostanie ujawniony stan statku, sprawy mogą przybrać obrót o wiele gorszy. Bardzo prawdopodobne, że broń skończy wkrótce to, co zaczęła wokół Delty Pawia, a wtedy wszystkie inne problemy wydadzą się naprawdę nieważne.
Przynajmniej ta pierwsza podróż powinna się już wkrótce pomyślnie zakończyć.
Statek transportowy nie był zaprojektowany do lotów atmosferycznych. Był niezgrabną kulą z wiązką silników na jednym biegunie i zmarszczką pokładu załogowego na drugim. Pierwszych pięciuset pasażerów spędziło na promie wiele dni, zwiedzając brudne zakamarki surowego wnętrza. Przynajmniej mieli nieco wolnego miejsca. Po przybyciu następnej partii uchodźców sytuacja się pogorszyła. Żywność i wodę należało racjonować, a każdemu pasażerowi przydzielono konkretną klitkę. Nadal jednak było znośnie. Dzieci dokazywały, a dorośli potrafili znaleźć nieco odosobnienia. Potem przybył kolejny transport — następna pięćsetka. Zasady porządkowe należało teraz wymuszać, grzeczne sugestie nie zawsze skutkowały. Na pokładzie stworzono coś w rodzaju miniaturowego państwa policyjnego, z ostrymi karami za rozmaite przestępstwa. Dotychczas nie było poważniejszych wykroczeń, ale Khouri obawiała się, że nie wszystkie podróże przebiegną tak gładko.
Końcowa pięćsetka sprawiała najwięcej kłopotu. Rozlokowywanie tych ludzi przypominało diabelską łamigłówkę: próbowano wszelkich kombinacji, ale zawsze na promie czekało pięćdziesiąt osób świadomych tego, że stanowią irytującą nadwyżkę, i problem znacznie by się uprościł, gdyby przestały istnieć.
W końcu jednak umieszczono wszystkich na statku. Następnym razem pójdzie to łatwiej, ale dyscyplinę należy zaostrzyć. Ludziom na statku transferowym nie powinny przysługiwać żadne prawa.
Po trzynastu godzinach lotu na statku zapanowały spokój i znużenie. Khouri spotkała Ciernia przy iluminatorze, poza zasięgiem słuchu pasażerów. Popielate światło nadawało jego twarzy posągowy wygląd. Sprawiał wrażenie osoby całkowicie zniechęconej i pozbawionej wszelkiej radości z tego, co osiągnęli.
— Udało się — powiedziała. — Ocaliliśmy życie dwóm tysiącom ludzi.