Długo i starannie oglądała „Burzyka”. Nie widziała go od chwili, kiedy odmówiła wejścia na teren, którego już nie uznawała za swój. Miała wrażenie, że działo się to wiele miesięcy temu, i jej gniew wygasał, choć jego resztki wciąż się tliły.
W dalszym ciągu była bardzo zirytowana.
Jej statek był z pewnością przygotowany do walki. Laik nie zauważyłby w wyglądzie zewnętrznym „Burzyka” drastycznych zmian. Nowa wszczepiona broń, dodana do istniejących środków odstraszania, to zaledwie kilka dodatkowych purchli, kolców i asymetryczności. Kiedy manufaktury wyrzucały uzbrojenie tonami, było stosunkowo łatwo skierować ku sobie strumyczek z wyjść tych urządzeń, a Scorpio ochoczo przymykał na to oko. Remontoire i Xavier pracowali nawet razem przy podłączaniu co bardziej egzotycznej broni do sieci sterowania „Burzykiem”.
Przez pewien czas była ciekawa, skąd u niej ta chęć walki. Nie uważała się za osobę skłonną do gwałtownych czynów czy heroicznych gestów. Gesty bezsensowne czy głupie — takie jak chowanie ojca w gazowym gigancie — to sprawa zupełnie inna.
Pięła się w górę przez statek, aż dotarła do pokładu załogowego. Kiedy weszła, Xavier nie przerwał pracy, zbyt pochłonięty tym, co robi. Przyzwyczaił się zresztą do tego, że nigdy nie odwiedzała „Burzyka”.
Usiadła w fotelu obok, czekając, aż ją zauważy. Kiedy podniósł wzrok znad swej pracy, skinął tylko głową dając jej okazje, żeby powiedziała, o co jej chodzi. Doceniła to.
— Bestio? — zaczęła spokojnie.
Minęła wieczność, nim Lyle Merrick odpowiedział, choć prawdopodobnie pauza była nie dłuższa niż zwykle.
— Tak, Antoinette?
— Wróciłam.
— Tak… zorientowałem się. Cieszę się, że tu jesteś — dodał po dłuższej przerwie.
Głos brzmiał podobnie jak przedtem, ale coś się zmieniło. Przypuszczała, że Lyle nie czuje się już zobowiązany, by udawać starą podosobę, tę, którą zastąpił przed szesnastoma laty.
— Czemu? — spytała ostro. — Tęskniłeś za mną?
— Tak — potwierdził Merrick. — Tęskniłem.
— Nie przypuszczam, Lyle, że zdołam ci kiedyś przebaczyć.
— Nigdy bym nie chciał, ani się nie spodziewał twojego przebaczenia, Antoinette. Z pewnością nie zasłużyłem na nie.
— Nie zasłużyłeś.
— Ale rozumiesz, że obiecałem coś twojemu ojcu?
— Tak twierdzi Xavier.
— Twój ojciec był dobrym człowiekiem. Chciał dla ciebie jak najlepiej.
— Jak najlepiej również dla ciebie, Lyle.
— Bezsprzecznie jestem jego dłużnikiem.
— Jak ci się żyje z tym, co zrobiłeś?
Rozległ się dźwięk, który mógł uchodzić za śmiech lub autoironiczny chichot.
— Ta część mnie, która miała największe znaczenie, nie kłopocze się zbytnio tym problemem. Moje cielesne „ja” zostało stracone. Jestem tylko cieniem, przegapionym przez wymazywaczy głów.
— Cieniem z wysoko rozwiniętym instynktem samozachowawczym.
— I znowu nie zaprzeczę.
— Chcę cię nienawidzić, Lyle.
— Proszę bardzo — odparł. — Miliony już tak czynią. Westchnęła.
— Ale nie mogę sobie na to pozwolić. To jest nadal mój statek. Ciągle nim kierujesz, czy tego chcę, czy nie.
— Byłem już pilotem, panie… chcę powiedzieć Antoinette. Znalem na wylot pojazdy kosmiczne jeszcze przed swoim niefortunnym wypadkiem. Bez trudu zintegrowałem się z „Burzykiem”. Wątpię, czy prawdziwa podosoba kiedykolwiek stałaby się odpowiednim zastępstwem.
Zaśmiała się szyderczo.
— Och, nie martw się. Nie zamierzam cię zamieniać.
— Nie?
— Nie — odpowiedziała. — Ale tylko ze względów pragmatycznych, bo nie mogę sobie pozwolić na spartolenie sprawności statku. Nie chcę przechodzić przez okres integracji nowej gamma kopii, zwłaszcza teraz.
— Ta przyczyna mi wystarczy.
— Jeszcze nie skończyłam. Mój ojciec zawarł z tobą układ. To znaczy zawarłeś układ z rodziną Bax. Nie mogę od niego odstąpić, nawet gdybym chciała. To nie byłoby korzystne dla interesów.
— Jakoś nie dostrzegam żadnej okazji do interesów, Antoinette.
— Niewykluczone. Ale jest jeszcze inna sprawa. Słuchasz mnie?
— Oczywiście.
— Szykujemy się do bitwy. Ty masz mi pomóc. I rozumiem przez to, że będziesz kierował tym statkiem i zmusisz go do robienia wszystkich pieprzonych rzeczy, o które poproszę. Zrozumiano? Mam na myśli wszystko. Bez względu na to, w jakie to mnie wpakuje niebezpieczeństwo.
— Antoinette, przyrzekłem chronić ciebie. To była część układu, jaki zawarłem z twoim ojcem.
— Wzruszyła ramionami. To było między tobą a nim, nie tobą a mną. Ja podejmuję ryzyko na własną rękę, nawet jeśli to może mnie ukatrupić. Jasne?
— Tak… Antoinette. Wstała z fotela.
— Ach, i jeszcze jedna rzecz. — Tak?
— Koniec z „panienką”.
Khouri przebywała w hangarze recepcyjnym, pokazując swą twarz. W ogóle starała się okazać ewakuowanym, że nie są zapomniani. Nagle cały statek rzuciło w bok. Gwałtowny ruch zbił ją z nóg i cisnął boleśnie o najbliższą ścianę. Khouri zaklęła, przez mózg przemknęło jej tysiąc interpretacji, ale jej myśli zostały natychmiast zagłuszone przez donośny ryk paniki wśród dwóch tysięcy pasażerów. Wrzaski i krzyki dopiero po wielu sekundach zaczęły cichnąć, zastąpione przez ogólny pomruk niepokoju. Ruch się nie powtórzył, ale wszelkie iluzje, że statek jest solidny i stabilny zostały właśnie unicestwione.
Khouri przełączyła się w tryb ograniczania szkód. Przeszła przez labirynt ścianek działowych, uspokajająco machając ręką dla dodania otuchy rodzinom i osobom, które usiłowały ją wypytywać, co się dzieje. W tej chwili próbowała to ustalić dla siebie samej.
Wcześniej uzgodniono, że jeśli zdarzy się coś nieoczekiwanego, jej zastępcy zbiorą się. Kilkunastu z nich na nią czekało. Wyglądali na niemal tak samo przerażonych jak ich podopieczni.
— Villeumier… — powiedzieli niemal unisono, gdy weszła.
— Co się, do cholery, dzieje? — zapytał jeden z nich. — Mamy przypadki uszkodzeń kości, ludzie robią w majtki ze strachu. Chyba ktoś powinien nas o tym uprzedzić?
— Unik — wyjaśniła. — Statek wykrył, że zdążają ku nam jakieś szczątki. Nie miał czasu do nich strzelać, więc sam się ruszył, by uniknąć zderzenia. — To kłamstwo nawet w jej uszach nie brzmiało przekonująco, ale była to przynajmniej próba racjonalnego wyjaśnienia. — Dlatego właśnie nie było ostrzeżenia — dodała po namyśle. — To naprawdę dobra wiadomość: oznacza, że podsystemy bezpieczeństwa nadal działają.
— Nigdy nie mówiłaś, że mogą nie działać — zauważył mężczyzna.
— Cóż, teraz się przekonaliśmy, że na pewno działają, prawda? Po czym kazała im rozpowszechnić wiadomość, że nagły ruch to żaden powód do niepokoju, i upewnić się, czy poszkodowani mają należytą opiekę.
Na szczęście nikt nie został zabity, a złamania i pęknięcia kości dało się prosto wyleczyć, stosując podstawowe procedury na miejscu, bez transportu chorych do lazaretu. Minęła godzina, potem dwie. Zapanował nerwowy spokój. Wydawało się, że jej wyjaśnienie zostało przyjęte przez większość ewakuowanych.