Lidka odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem na śmiech deputowanego.
- ...ale uwierzcie mi, że prowadzi się badania we wszelkich możliwych kierunkach. Przegląda się mapy lokalizacji Wrót. Żadnej prawidłowości. Wszystko jedno, czy liczyć ręcznie, czy zdać się na liczniaki. Apokalipsę można przewidzieć mniej więcej z taką samą dokładnością, jak obliczyć układ rozsypanych przypadkiem na podłodze groszków. Całe instytuty, ogromne zespoły ludzi usiłują zrozumieć, lub choćby z grubsza jakoś sobie wyobrazić, czym są Wrota... skąd się biorą i jaka jest ich struktura... wszystko bez rezultatu, i tak już od dziesiątków cykli... Ale najważniejsze - deputowany nagle zmarszczył brwi - najważniejsze jest nie to, żeby zrozumieć konstrukcję Wrót, ale to, żeby ludzie nauczyli się do nich wchodzić nie tratując jedni drugich. Rozumiecie?
- „Prawidłowa organizacja ewakuacji ludności daje niemal stuprocentową przeżywalność podczas apokalipsy - zacytował Sławek z pamięci. - Należy mieć przy sobie zapas wody i żywności na trzydzieści sześć astronomicznych godzin. Dokładnie wykonywać polecenia komisarzy i instruktorów OP”. Myjcie ręce przed jedzeniem. Przechodźcie ulice tylko na zielonym świetle. Tato, ty zawsze przechodzisz na zielonym?
- Ostatnio dość rzadko chodzę po ulicach - mruknął starszy Zarudny. - Ale kiedy chodziłem... tak, bywało, że przejść nie szukałem...
- O, właśnie! - Sławek podniósł palec.
W tej chwili uchyliły się drzwi. Do pokoju zajrzała blada, mizernie wyglądająca mama Sławka, kiwnęła Lidce głową i zwróciła się do deputowanego:
- Andrieju, chciałabym..
- Już idę - starszy Zarudny kiwnął głową. - Dzieci, pozwólcie, że was pożegnam... A przy okazji, która to godzina? Żeby Lida się nie zasiedziała i nie musiała wracać po nocy...
Nigdy nie proponował Lidzie samochodu z kierowcą ani pieniędzy na taksówkę. Najwyraźniej doskonale wiedział, jakie są granice zwykłej uprzejmości.
- Chciałabym gazety - pisnęła Lidka, starając się okrasić czymś rozstanie. - „Wiadomości Parlamentarne”...
- Sławku - kiwnął głową deputowany - daj Lidce zszywkę z ostatnich kilku miesięcy... Jak ci się spodoba, weźmiesz więcej. - Lidce wydało się, że po twarzy Andrieja Igorowicza przemknął lekki uśmieszek. Nie bardzo wierzył w to, że Lidka poprosi o kolejne zszywki.
- Przeczytam - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy.
- No i dobrze... Zajrzyj do nas jeszcze, Lido.
- Do widzenia.
Drzwi się zamknęły.
- Tam jest drobny druk - stwierdził Sławek nie bez niezadowolenia w głosie. - I żółty papier.
- Mam dobry wzrok - odpowiedziała Lidka, usiłując uporać się jakoś z poczuciem osamotnienia, które nagle zastąpiło wir wydarzeń tego wieczoru. - Sławek...
- Co?
- A tak w ogóle, to kim chcesz zostać? Także politykiem?
- Ojciec nie jest politykiem! - zirytował się zapytany. - Przede wszystkim jest uczonym, a dopiero potem... ja też będę uczonym. Archeologiem. Skończę uniwerek i pojadę daleko... na południe. Na wykopaliska artefaktowych Wrót.
- Sławek... - głos Lidki drgnął nagle. - A jak... mimo wszystko... to nas będą odkopywać? I rozgarniać nasze popioły?
- Panikara... - skwitował Sławek zmęczonym głosem. - No, masz te swoje gazety... Chodźmy, odprowadzę cię.
* * *
Okazało się, że Sławek miał rację. Z początku Lida w ogóle nie mogła czytać „Wiadomości Parlamentarnych”. Nawet wtedy, gdy zmuszała się do wodzenia oczami po wierszach, już od drugiego akapitu przestawała rozumieć, o czy mowa.
I wtedy się poddała. Zaczęła przeglądać tylko uwagi w nawiasach; były to uwagi, jak w teatralnych sztukach. Tu oklaski. Tam wrogie okrzyki. Tu członkowie jakiejś tam frakcji wstali i opuścili salę. A tu... deputowany taki to a taki spróbował złapać deputowanego Zarudnego za klapy, ten jednak uchylił się, i deputowany taki to a taki, potknąwszy się o stopień, uderzył głową w trybu...
To Lidkę zaciekawiło.
Ojca Sławka jedni nienawidzili, dla drugich był jednak kimś w rodzaju duchowego przywódcy. Lidka zaczęła przeglądać tylko wystąpienia deputowanego Zarudnego - i to ją wciągnęło. Wystarczyło sobie tylko wyobrazić, jak Andriej Igorowicz wstaje, opiera się o trybunę, celnymi uwagami kwituje wypowiedzi przeciwników. Nieważne było, co mówił, choć mówił, jak zwykle, mądrze i dobitnie.
Przez kilka dni Lidka napawała się swoim maleńkim gazetowym teatrzykiem. A potem górę nad nią wzięła wiosna.
Rankami słońce tak niemiłosiernie świeciło prosto w okna, że trzeba było zaciągać zasłony. W klasie pustoszały kolejne miejsca; licealiści zaczęli wagarować jak ostatni chuligani z dwieście piątej - a Lidka nie chciała być gorszą od innych. Chodzili nad morze, rozpalali ogniska, piekli ziemniaki, wędzili kiełbaski na długich patykach; od czasu do czasu trafiały się wojskowe patrole, których członkowie mierzyli wagarowiczów ponurymi spojrzeniami spod przezroczystych osłon przy kaskach i szli dalej. Nikt się nimi nie interesował, bo też i nikt do niczego nie miał serca. Każdy chciał uszczknąć z życia swój kęs radości... dopóki jeszcze można, dopóki dają...
O urodzinach mamy Lidka przypomniała sobie w przeddzień i wieczorem. Nie miała prezentu ani laurki, o której myślała wtedy u Zarudnych.
Wstała z łóżka. Odziana w nocną koszulę podeszła do stołu, wyrwała kartkę z jakiegoś starego albumu i odręcznie, flamastrami narysowała pocztówkę z pozdrowieniami. Uszy paliły ją ze wstydu - widać było, że pocztówka została namalowana pospiesznie i niedbale. Porwała ją na strzępy i namalowała drugą, która wcale nie wyszła jej lepiej, ale tej już nie zniszczyła - i tak nie miała niczego lepszego.
Długo nie mogła ponownie zasnąć. Wiercąc się na łóżku, przypominała sobie to, co powiedział jej Andriej Igorowicz - o tym jak dzielną była jej matka. Ze spokojnym sumieniem mogłaby jej nie urodzić... a proszę, urodziła.
Niespodzianką było, że mama bardzo ucieszyła się z pocztówki narysowanej niezdarnie przez Lidkę. Nawet miała łzy w oczach. Długo jej dziękowała; Lidka nie pamiętała, kiedy w domu ostatnio panowała taka radość i kiedy wszyscy odnosili się do siebie tak serdecznie...
W liceum wysiedziała całe trzy lekcje, ale w końcu uciekła nad morze. Zebrało się tam spore towarzystwo - czterech chłopaków ze średniej grupy, czterech z młodszej i tylko trzy dziewczyny. Ziemniaki kupili po drodze, a na kiełbasę zabrakło pieniędzy.
Ledwo zdążyli rozpalić ognisko na kamieniach, kiedy pojawiła się nieprzyjaźnie nastawiona delegacja trzymających łapy w kieszeniach chłopaków z dwieście piątej. Ich terytorium znajdowało się nieco dalej, koło molo z rampą rozładunkową, doszło więc do jawnego, choć niespodziewanego naruszenia granic. Dziesięciu chłopaków podeszło bez słowa, każdy miał papieros w kąciku ust i Lidka, dokonawszy pobieżnego zestawienia sił, wpadła w panikę. „Nasi” byli znacznie mniej liczni, jeżeli nie liczyć dziewcząt, a w razie bijatyki liczyć na nie było głupotą.
Okazało się, że była w błędzie. Licealistki doskonale sobie poradziły.
Rozmowa była krótka i prawie całkowicie niecenzuralna. Obcy przyszli specjalnie, żeby porozbijać pyski „licealnym czyścioszkom”: prawie wszyscy napastnicy mieli kastety i w pierwszych sekundach bójki kilka licealnych pysków rzeczywiście uległo rozbiciu.