Выбрать главу

Siedząca na ziemi okazała się Świętką z czwartego piętra. Zupełnie nieznajomą Swietką, w dziurawej kurtce zdjętej z kogoś innego i z obcymi, znieruchomiałymi oczami.

Lidka zwolniła.

- Swieta...

Odpowiedzi nie było i być nie mogło. Swietką znów opuściła głowę na piersi. Potem miękko upadła na plecy, przekręciła się na bok i zastygła w pozie embriona, podciągnąwszy nogi do piersi.

Lidka szybko rozejrzała się dookoła. Na ten placyk wychodziły okna dwóch sporych domów, w tym i okna mieszkania Swiety i można by cisnąć w okno kamieniem, ale do czwartego piętra Lidka nic dorzuci.

Wahała się najwyżej minutę. Swietka co prawda nie podziękuje jej za taką „pomoc”, jak się ocknie, ale gorzej będzie, jak ją znajdzie patrol. A w ogóle, dziewczyna może tu umrzeć...

Biegiem do bramy. Przy swoich drzwiach Lidka trochę zwolniła: może przekazać sprawę mamie? Ale wtedy z pewnością zabronią jej wychodzenia z domu. Jak zobaczą to nie w gazecie, ale tuż obok, raptem piętro wyżej...

Trzeba było dość długo dzwonić w drzwi mieszkania Swietki. Lidka z rezygnacją zaczęła już podejrzewać, że nikogo nie zastała.

W końcu, po długich i podejrzliwych „ktotamach” drzwi otworzyła matka Swiety. Lidka aż się cofnęła, poczuwszy gęsty, ciężki zapach, jakim zaleciało z głębi mieszkania; pachniało spalenizną i czymś jeszcze, co najczęściej można zwęszyć na dworcach.

- Czego chcesz? - zapytała mama Swietki i Lidka zrozumiała, że kobieta ledwo porusza językiem.

- Ze Świętka jest źle - odpowiedziała, nie wdając się w szczegóły. - Leży na podwórku.

- Jak to, leży? - sąsiadka przez chwilę potrząsała głową, aż w jej oczach pojawił się błysk rozumu.

Lidka bez słowa machnęła ręką, pokazując w dół i na podwórko. Mama Swietki odepchnęła ją, i jak stała, w szlafroku i papciach, szurnęła po schodach.

Po minucie na dziedzińcu rozległy się głośne lamenty. Gdzieś trzasnęło okno; potem Lidka usłyszała, że piętro niżej otwierają się drzwi do jej własnego mieszkania i ktoś, chyba ojciec, wygląda zobaczyć, co się dzieje.

Rzuciła się po stopniach, ale nie w dół, tylko w górę. Dostała się na piąte piętro, po żelaznych schodkach wydostała się na strych; kłódkę w klapie na dach dawno już ukręcono, żeby otworzyć właz wystarczyło odpowiednio przekręcić klamkę. Lidka wiedziała, jak należy to zrobić - wiadomości te pochodziły zresztą od Swietki.

Na dachu powitały ją promienie świecącego prosto w oczy słońca. Gdyby nie las anten i plątanina przewodów, byłoby tu nawet fajnie, a jeszcze lepiej byłoby, gdyby dach nie był widoczny z dołu i ze wszystkich stron. Lidka pochyliła się jak partyzant i przelazła do drugiego włazu. Spróbowała podnieść klapę. Ta nie ustąpiła - najwyraźniej dozorca po raz kolejny zechciał się wykazać. Oto problem: za dobre uczynki zawsze dostaje się po uszach. Mogłaby przecież zostawić Swietkę leżącą na podwórku, ktoś w końcu otworzyłby okno i dostrzegłby leżącą dziewczynę. Ale nie, musiała pobiec z zadartym ogonem...

Nie wstając z kolan, przedostała się do trzeciego włazu. Szarpnięcie - i niewiele brakło, a zardzewiała klamka zostałaby jej w ręku, ale klapa łaskawie się otworzyła. Ciesząc się z uśmiechu losu, Lidka wsunęła się w szczelinę. Podrapawszy sobie dłonie, zeszła po żelaznych uchwytach - i oblała się potem, usłyszawszy za sobą ponury chichot.

Stali na schodach, kilkoma rzędami zagradzając jej drogę w dół. No, a jak mieli stać, skoro było ich sześciu, zdrowych byków, a schody było wąskie, zaś podest niezbyt obszerny?

Wszyscy palili, ale bijący od nich zapach był niedobry. Nieprawidłowy. Lidka aż się zakrztusiła.

- No, no... to już po strychach łażą?

- Ej, mała, chcesz się sztachnąć?

- Mała, dawaj tu...

Za sobą mieli drzwi mieszkań z piątego piętra. Gdyby tylko krzyknąć dostatecznie głośno...

- Idę do deputowanego Zarudnego - odezwała się, nie poznając własnego głosu. - Jak powiem, wszystkich was wsadzą! Ty - drżącym palcem tknęła w pierś najbliższego draba - mieszkasz pod sto drugim!

Prosto w twarz puszczono jej smugę paskudnie pachnącego dymu.

- A... mała z pierwszej bramy...

- Wygrzewa Zarudnemu łóżeczko?

- Aha... chyba tak?

Zrozumiała, że nie zdąży wydostać się ponownie na dach; czyjaś lepka łapa wczepiła się w jej nadgarstek; ale jednocześnie piętro niżej na szerokość łańcuszka otworzyły się czyjeś drzwi i piskliwy kobiecy głos zaalarmował cały dom:

- A no jazda stąd, paskudy jedne! Dzwonię po milicję, jasne? Znaleźli sobie miejsce na wyprawienie swoich świństw... zaraz zjawi się tu patrol!

Chłopaki jak jeden odwrócili się w tył, a wtedy Lidka skoczyła przed siebie i roztrącając łokciami miękkie, jakby gumowe ciała, wyrwała się na placyk podestu piątego piętra.

Krzykliwa dama z trzaskiem zamknęła drzwi; ale Lidka gnała już po stopniach na dół, a za nią leciały sprośne uwagi i leniwe, obrzydliwe chichoty.

* * *

- Prawidłowo - oznajmił Sławek. - Społeczeństwo samo się oczyszcza. Ja bym to świństwo sprzedawał nie spod lady, a zorganizowałbym masową produkcję. Żeby w każdej aptece były tego pełne półki. Kto chce... proszę bardzo. Wąchać, palić, kłuć się... im wcześniej, tym lepiej. W chwili mrygi będzie znacznie mniej ludzi. I wtedy każdy będzie miał czas na ewakuację. Każdy normalny człowiek...

- Twój ojciec też tak myśli? - zapytała Lidka cichym głosem.

Sławek parsknął lekko.

- Co ma do tego ojciec? On musi się trzymać swojego wizerunku humanisty. No, ale powiedz sama uczciwie i szczerze: żal ci tej Swietki?

Lidka zamyśliła się. Ale przyszła jej na myśl nie Swietka, a te chłopaki na schodach. No, tych to jej żal nie było! Im szybciej pozdychają, tym lepiej dla innych!

A potem przypomniała Sławka takiego, jakim był w muzeum. Rzuciła krótkie spojrzenie spod oka na syna parlamentarzysty - powiedzieć mu to, co jej teraz przyszło do głowy? Ale wtedy nastąpi koniec „przyjaźni”, a także koniec spotkań z deputowanym Zarudnym.

- Wiesz co? Obejrzyjmy sobie tamten film - zaproponowała w odpowiedzi na jego zdziwione spojrzenie. - Czasu mam niewiele... obiecałam, że wrócę przed nocą.

* * *

Do dnia ostatecznej apokalipsy, obliczonego wedle metody Brodowskiego i Filke, zostało czterdzieści pięć dni.

Teraz już Lidkę odwożono do szkoły i zabierano stamtąd z powrotem. Zbliżały się egzaminy, a przy wejściach na schody stali ochroniarze.

W siedemdziesiątej siódmej jakiś kretyn przytaszczył na lekcję pistolet i postrzelił czterech kolegów z klasy.

W dwieście piątej pod czyjąś ławką eksplodowała bomba domowej roboty. Kogoś oddano pod sąd, kogoś odesłali do karnej kolonii, ale i tak nie było ani jednego dnia bez jakiejś awantury. Nauczyciele przestali liczyć połamane nosy - liczyli tylko porozbijane czerepy. A zabitych - tych było już pełno w całym mieście.

Liceum odwiedził kaznodzieja. Na przerwie zebrała się wokół niego grupka ciekawskich; Lidka najpierw krążyła wokół niej niby obojętnie, ale potem zaczęła słuchać.

Kaznodzieja mówił spokojnym, a nawet nieco zmęczonym głosem o ludzkich grzechach, które po raz kolejny przepełniły czarę Jego cierpliwości. Radził, żeby rozejrzeć się dookoła i popatrzeć na siebie z boku - wszyscy unurzani są w grzechu i któż wie, czy tym razem On się zlituje i otworzy łaskawie ratunkowe Wrota, żeby dać ludzkości jeszcze jedną szansę...