Ot i wszystko. Wszystko zostało powiedziane.
Zarudny roześmiał się. Wiatr targał jego krawatem - wąskim, ciemnym, o nieokreślonym, drobnym wzorze..
- Podejrzewam, że masz rację. Te gady siedzą w więzieniu i już z pewnością nikogo nie nastraszą. A pojutrze Sławek będzie miał bal maturalny. - Umilkł. Lidka czekała. - Ale apokalipsa... mimo wszystko nastąpi. Za pół roku, może za rok...
Lidka z uporem zagryzła dolną wargę.
- Wszystko jedno. Nie boję się.
- Tak. - Deputowany Zarudny pierwszy uciekł ze spojrzeniem w bok. - Z pewnością masz rację... Lido. Ale widzisz...
Gdzieś na dalekim wybiegu wrzasnęło jakieś nie wywiezione jeszcze zwierzę.
- Moja matka zginęła podczas ostatniej apokalipsy - stwierdził Zarudny z niepojętą dla Lidki urazą w głosie. - Myślisz, że spalił ją gorący obłok? Albo że zatruła się gazami? Albo dopadły ją glefy?
Lidka milczała. Nagle zrobiło jej się zimno.
- Nie. Stratowano ją... przed samymi Wrotami. Ludzie gnali na oślep, wiedzieli, że za kilka chwil będzie za późno... a ona się potknęła.
Teraz Lidka jego wzięła za rękę. Dotknięcie było jak porażenie prądem - aż w piętach poczuła gorący dreszcz.
- Lido... najgorsze, co może być, to nie stwory z morza i nie deszcz meteorytów. Najgorszy jest tłum przed Wrotami. Uważaj na siebie, bardzo cię proszę.
Lidka wprost pożerała go wzrokiem.
- Z każdym nowym pokoleniem ludzie stają się coraz wyżsi. Płacą za to bólami w kręgosłupie, ale - rosną. Uczniom nie objaśnia się, czemu tak jest. Ale... niżsi ludzie mają gorsze szansę w tłumie. Mówię to nie po to, by cię przestraszyć. Chcę, żeby w chwili katastrofy. Lido, ktoś był przy tobie. Ktoś dostatecznie silny, kto będzie mógł cię podtrzymać.
Lidka mocniej ścisnęła go za rękę. „Jakże bym chciała, żebyś to był ty”.
Ta myśl z pewnością odbiła się na jej twarzy.
- Lido... - odezwał się powoli Zarudny. - Za dwa dni na pierwszym programie będzie bardzo ważne wystąpienie. Moje. Obiecaj mi, że będziesz oglądała.
- Oczywiście - odpowiedziała szeptem.
- Myślę, że będzie to zasadniczy zwrot... w losie nas wszystkich. Bardzo na to liczę. A teraz... wybacz, ale nie mogę ci już poświęcić ani minuty dłużej.
Zrozumiała, że wciąż jeszcze trzyma go za rękę. I że to może wydać się dziwne, że trzeba za wszelką cenę rozewrzeć palce - choćby przyszło jej to zrobić zębami.
Wracali w milczeniu. A za nimi szli dwaj milczący ochroniarze. Nie wiadomo dlaczego, wiewiórki nie spuszczały z nich wzroku - pewnie czekały na poczęstunek.
- Sławek szykuje się na wydział historyczny? - zapytała Lida powoli.
Deputowany kiwnął głową.
- Ja chyba też - stwierdziła niespodziewanie dla samej siebie.
Odwrócił się nagle.
- Tak?!
I objął jej ramiona. Szerokim ruchem dorosłego, którego uradował jakiś uczynek dziecka. Ale nie po ojcowsku... raczej po bratersku.
Lida wstrzymała oddech. Wetknęła nos w cienki krawat i całą swoją osobą chłonęła zapach Zarudnego, żeby potem dokładnie go sobie przypomnieć. Żeby wspominać tę przeciągającą się chwilę z najmniejszymi, najdrobniejszymi szczegółami.
- Zuch! - stwierdził deputowany Zarudny. - Zuch dziewczyna!
* * *
Ranek dziewiątego czerwca był słoneczny, pełen ptasich trelów i nieskończenie piękny. Pod obowiązkową marynarkę mundurka Lida wdziała odświętną, białą bluzeczkę; nowe pantofle nieco ją cisnęły. Nieco.
Na wilgotnej po nocnym deszczu ławeczce siedziała Swietka z czwartego piętra i paliła długiego papierosa.
- Na egzamin? Niu-niu... A ja rzuciłam tę głupią szkołę. Cholera jej w bok...
- Chodźmy, Lido - odezwał się ojciec, który wyszedł za Lidką i teraz otwierał samochód.
Wcisnęła się na ciasne, tylne siedzenie i położyła na kolanach bukiecik drobnych, kolczastych róż - dla chemiczki. Od czasu do czasu jakiś kolec przebijał celofan i kłuł Lidkę w palce - a dziewczyna krzywiła się boleśnie.
Serce biło jej chyba gdzieś w krtani.
Dziewiąty czerwca. Dziewiąty; ojciec Sławka wyśmiałby ją, ale ona mimo wszystko jeszcze troszeczkę się boi.
Troszeczkę.
...wymęczyła czwórkę.
Chemiczka uśmiechała się z zadowoleniem; kolczaste róże zrobiły na niej wrażenie. Dyrzyca złożyła wszystkim gratulacje z powodu zakończenia roku szkolnego; w auli powtórzono przemówienie dla średniej grupy, ale Lidka nie brała już w tym udziału.
Szumiało jej trochę w głowie, jak po lampce wina. Szukała Sławka, nigdzie go jednak nie mogła znaleźć.
Wszędzie pachniało kwiatami; przy wyjściu jakiś chłopak ze średniej grupy podarował Lidce bukiecik dzwonków. Lidka się roześmiała, podziękowała i wybiegłszy z gmachu liceum, skierowała się na przystanek pospiesznego.
Awanturnica, drzazga niesiona prądem. Było jej tak radośnie, wesoło i dobrze, że zaryzykowała i uległa nagłemu pragnieniu. Wyskoczywszy z wagoniku w centrum, zagłębiła się w dzielnicę, gotowa uśmiechem kwitować spojrzenia zamiataczy ulic, milicjantów i ochroniarza.
Chociaż nie. Dozorcy ochroniarza nie było na miejscu - co zdarzało się dość rzadko. Podczas wszystkich wizyt Lidki u Zarudnych coś takiego zdarzyło się może dwukrotnie.
Przez chwilę postała przed otwartymi drzwiami służbówki. Potem wzruszyła ramionami, potrząsnęła swoimi dzwoneczkami i chyba nawet usłyszała, jak dzwonią.
Potem ruszyła schodami w górę, do znajomych drzwi. Co tam ukrywać - do bardzo kochanych drzwi...
A te były lekko uchylone. No, czegoś takiego Lidka jeszcze nie widziała.
Zadzwoniła. Żadnej reakcji; dość długo stała pod drzwiami, ale nic się nie działo. W końcu wstrzymując oddech w piersiach, pchnęła drzwi, by uchylić je szerzej i wetknęła główkę do środka.
Do bukietu niepowtarzalnych zapachów mieszkania Zarudnych wmieszał się jeszcze jakiś, niemal nieuchwytny. Była jeszcze woń jej dzwoneczków w bukieciku, od którego ciągnęło zapachem łąki...
- Sławek!
Cisza.
Weszła, podświadomie spodziewając się jakiegoś podstępu. Zaraz z jakiegoś kąta wyskoczy na nią Sławek w gumowej masce; głuptas, do tej pory uważa, że to śmieszne...
Uśmiechnęła się z wyższością.
- Sławek! Klaudio Wasiliewna!
I, nabierając tchu w piersi, jakby się bała głośno wyśpiewać swoją nadzieję:
- Andrieju Igorowiczu!
Cisza.
Pomyślała, że powinna się odwrócić i odejść. Mimo wszystko to obce mieszkanie, a ona weszła bez zaproszenia i dzwonka.
Drzwi do saloniku były uchylone. Lidka nie znała wszystkich tajemnic ogromnego służbowego mieszkania, ale do salonu zwykle ją wpuszczano i dlatego uznała za dopuszczalne zajrzenie tam jednym okiem.
Pusto. Bezładnie porozrzucane rzeczy. Otwarta walizka. Na podłodze pełno papieru pakunkowego.
Patrzyła... a bukiet dzwoneczków opuszczał się coraz niżej i niżej.
Ślady pospiesznego pakowania. Ucieczki. Ewakuacji. Miga uporczywie pusty ekran niewyłącznego telewizora.
Cofnęła się do korytarza... dywanik był przekrzywiony, jakby taszczono po nim coś ciężkiego. Kawałki szpagatu. Pomięte kartki papieru. Nigdy wcześniej w mieszkaniu Zarudnych nie widziała takiego bałaganu.
Wszystkie drzwi były lekko pouchylane.
Uciekli - pomyślała Lidka, oblewając się zimnym potem. Mimo wszystko uciekli w przeddzień dziewiątego czerwca. Jakby... jakby...
Za jej plecami coś ciężko uderzyło o podłogę. Lidka drgnęła i wypuściła bukiecik ze zmartwiałych nagle palców.
Okazało się, że to spadła fotografia wisząca na ścianie w ramce pod cienkim szkłem. Lidka odruchowo się pochyliła i podniosła fotografię z ramką.