Выбрать главу

Na zdjęciu widnieli chłopak i dziewczyna, w których z trudem, ale można było rozpoznać Andrieja Igorowicza i Klaudię Wasiliewna. Oboje mieli po około dwadzieścia lat. Chłopak miał na ręku wzruszające zawiniątko, przewiązane wstążką. Z zawiniątka wystawał zadarty nosek. Dziwne. Sławek wcale nie miał zadartego noska... a może to tylko wszystkie niemowlaki są takie brzydkie?

Dlaczego nigdy wcześniej nie widziała tej fotografii? Ten Andriej Igorowicz mógłby spokojnie uczyć się w ich liceum... w starszej grupie. Lidka spotykałaby go na przerwach.

Zapragnęła nagle cisnąć zdjęcie na podłogę. Zdołała się jednak powstrzymać. Położyła ramkę na stole obok dzwoneczków. Wyszła na korytarz. Przez chwilę stała, przestępując z nogi na nogę, nie wiedząc, dokąd pójść i co zrobić.

Strachu prawie nie czuła. Ale dławiły ją wstyd i gniew... wydało jej się, że krtań ma pełną kwasu.

Ciężkie drzwi gabinetu.

Pantofle cisnęły już wprost niemiłosiernie.

Dlaczego? Dlaczego tknęła i bez tego na poły otwarte drzwi?

Krok. Jeszcze krok.

Gabinet. Półki. Komputer. Telefony. Porozrzucane książki...

W roboczym krześle z wysokim oparciem siedział człowiek.

- Andrieju Igorowiczu... - odezwała się Lidka cichym głosem.

Deputowany Zarudny spoglądał na nią szeroko otwartymi, szklanymi oczami.

Jego pierś pokrywała krwawa, zastygła, poszarpana masa...

Rozdział 4

Kolejka była długa niczym zima.

Minęła prawie godzina, zanim powolny, ludzki potok wniósł Lidkę do wnętrza sklepu. Drzwi trzaskały, wpuszczając podmuchy wilgotnego wiatru, ceramiczne płytki posadzki pokryte były grubą na palec warstwą brudnego, mokrego błocka. No cóż, jeszcze pięćdziesiąt minut...

Jeszcze wczoraj ludzie w kolejce klęli jeden drugiego, gniewnie i paskudnie. Dziś już milczeli i patrzyli w ziemię.

Za ladą stały dwie kobiety - dorosła i młoda. Młódką okazała się Swietka z czwartego pietra. Nie zatrzymując się nawet na sekundę, specjalną stalową struną cięła śmietankowe masło. Cięła i kładła na wadze. Jasnożółte kęsy gromadziły się jeden na drugim jak sztabki złota.

Starsza kobieta przyjmowała pieniądze i wydawała resztę. Patrzyła na Lidkę, jakby ta była przezroczysta, Swietka zresztą spoglądała dokładnie w taki sam sposób, ale Lidka nie poczuła urazy - Swietka pracuje tu już miesiąc, jako uczennica otrzymuje zapłatę, stoi za ladą po dwanaście godzin dziennie, bolą ją nogi i ćmi jej się w oczach, ale i tak szykują się, by zwolnić ją w przyszłym miesiącu, przygotowują miejsce dla jakiegoś znajomka...

Lidka bokiem wyrwała się z tłumu czekających. Na następną kolejkę nie miała sił. Niech postoi Jana - i tak jest bezrobotna. Albo Timur - organizatorzy tych jego kursów przygotowawczych szykują się do ich zamknięcia...

Przy wejściu do sklepu stał ciemnoczerwony wóz z przyklejonym do szkła ogłoszeniem: „Na sprzedaż”. Drugie, umieszczone nieco niżej oznajmiało: „Prawnik, ekonomistka ze znajomością języków obcych, poszukuje pracy”.

Lidka westchnęła.

W podziemnym przejściu pachniało jak w noclegowni. Ramię w ramię stali tu handlarze; Lidka przechodziła obok nowych i lekko znoszonych sweterków, szkatułek, skarpetek i pierników, zawiniętych w polietylenową folię bułek, starych książek, szalików i sportowych dresów. Szła, wstrzymując oddech i nie rozglądając się na boki, dlatego że spojrzeć znaczyło znów popaść w przygnębienie. Świadomość tego, że i ona sama, Lidka, i jej mama prędzej czy później mogą wylądować w tym przejściu.

Przy wylocie przejścia ktoś wypisał sprayem na szarożółtej ścianie: „Krwiopijcy zabili Zarudnego!”. O dziesięć metrów dalej - na ścianie wiaty przystanku autobusowego: „Krwiopijcy zabili...” Dalej ścianka była rozbita. Groźnie starczały z niej kły szklanych odłamków.

- Przyniosłaś? - zapytała mama.

Już drugi tydzień nie czuła się dobrze i nie wychodziła z domu.

- Tylko masło - odpowiedziała Lidka.

- No i dobrze - stwierdziła matka po chwili milczenia. - A ile?

Lidka się stropiła:

- Trzysta... - Trzysta?!

- Mamo, znów wszystko prawie dwa razy podrożało.

- No... to rozumiem - odpowiedziała matka, nie próbując nawet ukryć znużenia.

Ledwo słyszalnie pomrukiwał telewizor. „Jeżeli załamie się system ubezpieczeń społecznych - denerwował się niewidzialny dla Lidki mówca - to po apokalipsie czeka nas życie w pieczarach... epoka kamienna, oto co nas czeka. Wojna domowa, bunt, grabież wszystkiego, co zostanie... skończymy się jako społeczeństwo cywilizowane...”

Lidka westchnęła. Ojciec pracował w ubezpieczeniach i wszyscy jeszcze niedawno mieli absolutną pewność, że gdzie jak gdzie, ale w tej niewzruszonej organizacji żadne nieszczęścia nie grożą.

Przeszła do swojego pokoiku i usiadła za pustym, roboczym stolikiem. Stolik był całkowicie pusty, tylko pośrodku leżała pod szkłem duża, kolorowa fotografia. Wycięta z jakiegoś tygodnika tak starannie, żeby nie było widać nawet śladu czarnej, żałobnej obwódki.

W tym roku chłody nadeszły bardzo wcześnie. Obiecują wyłączyć światło. Mówią, że na ogrzewanie braknie pieniędzy, gazu, ropy i czegoś tam jeszcze. Niedawno wszystko było - i nagle okazało się, że niczego nie ma... Więc gdzie się podziało, jeżeli wolno zapytać?

Zadzwonił telefon. Lidka odruchowo odczekała trzy sygnały, a potem przypomniała sobie, że przecież mama leży w łóżku i podbiegła do przedpokoju.

- Lida?

Podczas kilku ostatnich miesięcy głos Sławka zupełnie upodobnił się do głosu jego ojca. Wcześniej Lidka aż podskakiwała na jego dźwięk, ale zdążyła już przywyknąć.

- Masz czas... żeby pogadać?

- Ile chcesz... - odpowiedziała, zabierając telefon do swojego pokoiku.

- Wiesz... naradzaliśmy się tu z mamą - odezwał się Sławek po chwili milczenia. - Rozumiesz, coś w tym wszystkim nie... Ale to rozmowa nie na telefon. Nie mogłabyś do nas wpaść?

Lidka milczała.

* * *

W służbówce dozorcy było pusto. I dawno nikt nie przynosił kwiatów. A przecież wtedy, w czerwcu, schody były nimi wprost zasypane...

- Cześć - przywitał ją Sławek. Bardzo schudł po chorobie i zaczął upodabniać się do matki, a nie do ojca. Tylko głos został taki, jak przedtem.

Lidka podała mu czerwony goździk. Sławek machinalnie odwrócił go w dłoniach:

- No, właź... od razu przejdź do gabinetu.

Weszła.

Ze ściany patrzył na nią deputowany Zarudny. Lidce ten portret się nie podobał, ale oczywiście rządziły tu nie jej upodobania, tylko wola mamy Sławka. Nie było tu już komputera ani telefonów, uwolniony od nich stół zajmował pół pokoju, a na całym jego blacie leżały stosy teczek z dokumentami, zszywki czasopism i sterty zapisanych kartek.

Sławek tak samo machinalnie jak przedtem wetknął goździk do metalowego wazonu.

- Zostało po ojcu - westchnął. - Nieuporządkowane archiwum. Część papierów zabrali ci z OP, część potem zwrócili... te osobiste. Wszystko przetrząsnęli... całe archiwum. Rozumiesz?

Lidka kiwnęła głową.

W oficjalnych dokumentach napisano o niej „przyjaciółka syna, przypadkowy świadek”. Przypadkiem ona pierwsza odkryła śmierć Andrieja Igorowicza; przesłuchiwano ją trzykrotnie i za każdym razem wybuchała płaczem. Nie tylko dlatego, że ból był świeży i obezwładniający. Za każdym razem wydawało jej się, że przesłuchujący jej nie wierzą i w każdym słowie wietrzą fałsz.