Выбрать главу

Z nieba spadnie ogień. Z morza wyjdą potwory. Wszystko będzie, jak zawsze.

Nie będzie tylko Wrót.

Mama położyła jej na czole zmoczoną w occie chusteczkę. Skąd tu ocet? Mama wiedziała i zabrała trochę... na wszelki wypadek...

- Lida, spróbuj się przespać. Zobacz, Jana już śpi... Pośpij trochę. W razie czego obudzimy cię.

Obudzi ją ogień, spadający z nieba. Obudzi ją raz i na zawsze.

* * *

Ponownie zatrzeszczało radio. Lidka jeszcze się nie ocknęła i nie wiedziała, czy to sen, czy jawa.

- Do wszystkich. Do wszystkich. Zanotowano pojawienie się Wrót. Zanotowano pojawienie się WRÓT! Współrzędne dla znajdujących się na trasie Północnej... Współrzędne dla znajdujących się na trasie Obwoźnej... Na Wielkiej Średnicowej... Na wybrzeżu.

Podniesiono ją z ziemi. Jeszcze sekunda - i wszyscy leżący zostaną stratowani.

- Ręka! Dawaj rękę! To blisko... zdążymy. Musimy zdążyć! Wszystko będzie...

Lidka nie mogła się zorientować, czy słowa te były skierowane do niej, czy mówiła je sama do kogoś innego. Może zresztą tak było.

- Dziewczęta! Timur! No, dalej!

Pociemniało jej w oczach.

Pole stało prawie pionowo. Było nierówne, całe pokryte koleinami i bruzdami, w których tak łatwo jest skręcić kostkę w biegu. Zaciągnięte było rzadkim dymem i wszystko wyglądało tak, jakby ludzie biegli po kolana w wacie.

A potem zobaczyła Wrota.

Nie były podobne do wizerunków czy opisów, znanych z opowiadań naocznych świadków. Nie były ani piękne, ani wspaniałe. Były nijakie - jak wielkie drzwi pomalowane białą farbą. I nie były nawet osobliwie duże.

Lidka jeszcze w biegu zrozumiała, do czego są podobne. Tak wygląda wejście na stację pospiesznego tramwaju - tylko nie w centrum miasta, ale gdzieś na peryferiach.

Ku Wrotom ze wszystkich stron biegli ludzie. W okamgnieniu Wrota znikły jej z oczu, zasłonięte licznymi podskakującymi plecami.

Jana zapiszczała. Wykręciła sobie nogę na jakiejś nierówności i teraz kwiliła, jak postrzelony zając. Lidka nigdy nie była na polowaniu - porównanie było obce, literackie i nie bardzo pasujące do sytuacji.

Ojciec zarzucił Janę na plecy. A potem zduszonym głosem krzyknął do Timura:

- Pilnuj Lidki!

Lidka ujrzała wyciągniętą w jej stronę rękę brata. Rzuciła się ku niemu, ale w tejże chwili wpadli na nią ci z tylu, popchnęli ją daleko do przodu, i w plecy uderzył ją rozpaczliwy krzyk mamy:

- Biegnij sama! Nie oglądaj się, tylko biegnij!

Pobiegła.

Z przodu miała czyjeś plecy. Z tyłu ktoś dyszał jej w kark. Z prawej i lewej rytmicznie poruszały się czyjeś łokcie. Nieba nie było - głowy, głowy, głowy, jakby zabłądziła w gęstym lesie. Wygra ten, kto jest wyższy i kto ma dłuższe nogi...

I ten, co chce żyć.

Syk nad głowami. Krzyk. Wstrząs, od którego drgnęła ziemia. Lidka nie myślała już o niczym.

Popłoch. Pod nogami coś miękkiego, ale zdążyła przeskoczyć i nie potknąć się.

Mamo! Mamusiu!

Biegła wciśnięta w tłum, wbita w tłum jak kółeczek. Nie mogła ocenić piękna i wielkości tego, co działo się wokół.

Masy ludzi płynęły niczym kisiel, ze wszystkich stron ku jednemu celowi, do którego podążał też mierzwiąc ziemię gąsienicami jedyny ocalały wóz pancerny OP. Nie bardzo było wiadomo, czy jego dowódca liczył na to, że dotrze do Wrót przed innymi. Nikt się też tego nie dowiedział, ponieważ transporter się spóźnił.

Ci, co biegli z przodu, także nie zdążyli. Zderzenie; przez kilka pierwszych sekund wyglądało na to, że ciężka bojowa maszyna ma przewagę nad biegnącymi bezbronnymi ludźmi, ale tocząca się po polu fala nie była już tłumem. Nie była zbiorowiskiem ludzi, niechby nawet i oszalałych, niechby i walczących o życie.

Była obcą istotą. Wobec siły tej nowej istoty opancerzony transporter nie był nawet muszką - był pyłkiem kurzu. Odrzuciło go w bok, przewróciło podwoziem do góry i dopiero wtedy sunąca po polu istota instynktownie rozpełzła się na boki, opływając przeszkodę, otulając żywym ciałem, a potem nakrywając i pełznąc po niej.

Lidka niczego już nie widziała. Przestała cokolwiek odczuwać, przestała istnieć. Przeistoczyła się w cząstkę ogromnej, niesłychanie żywotnej ameby.

Przy samych Wrotach różne części pełznącej istoty zetknęły się ze sobą. Spiętrzyły się, wyrzucając w górę falę ciał, a potem spłynęły w zbawczy otwór, coraz szybciej i szybciej... ruch jakoś się uporządkował, trzeszczały żebra, ale spływająca ku Wrotom istota nie odczuwała bólu.

Szybciej... Szybciej...

Niebo płonęło. Pełznąca po równinie istota wyczuwała instynktem, że upływają ostatnie zbawcze minuty.

Po wyczerpaniu się wyznaczonego czasu niebo otworzy się, nie chcąc już dłużej powstrzymywać kłębów ognia i duszącego gazu.

Kto nie zdążył, ten przegrał na zawsze. Istota na równinie doskonale o tym wiedziała, jakby miała to zapisane w genach i dlatego tak szybko wciągała rozproszone jeszcze po polu nibynóżki.

Do Wrót!

Lidkę już niosło. Prawie nie tykała nogami ziemi; nie czuła bólu gniecionych niemiłosiernie pleców i żeber, próbowała tylko oddychać. Tylko oddychać. Choćby tylko raz! I jeszcze raz!

Istota na równinie była coraz mniejsza. Spływała ku Wrotom, jak po kąpieli do wylotowego lejka wanny spływa piana.

Lidka straciła świadomość, ale nie upadła - podtrzymywali ją ci, co przepychali się obok.

A potem i dla nich wszystko zgasło.

Objął ich zbawczy mrok Wrót.

* * *

Z pewnością wszyscy mogli się uratować. Ogień z nieba spadł dopiero po godzinie - i wtedy zaskwierczała wszelka wilgoć na opustoszałej już równinie.

Rozdział 5

Szła, wetknąwszy ręce głęboko w kieszenie kurtki.

Było zimno. Kolejna, nieprzyjemna, wilgotna wiosna.

Przed ławką, odremontowaną i uzupełnioną nowymi deskami stały dziecięce wózki. Połowa była nowa. No proszę, już produkują wózki, szybko się otrząsnęli...

- Cześć Lida! - odezwała się Swietka z czwartego piętra, rumiana i tęga teraz młoda kobieta. Jej chłopczyk wczoraj skończył pierwszy miesiąc.

- Cześć! - Lidka pomachała jej ręką. I natychmiast poczuła w rękawie liźnięcie zimnego wiatru. Najeżyła się i ponownie wsunęła ręce w kieszenie, a zrobiła to tak energicznie, że szpara w pękniętym szwie zewnętrznym jeszcze się powiększyła.

Dziura w kieszeni... jeszcze i to!

Sąsiadki plotkowały, nie zwracając na Lidkę uwagi. Do sześciu młodych mam podeszła mama potencjalna; wyglądało na to, że chyba nosi bliźniaki - szerokie palto ledwo jej się schodziło na niezwykle rozdętym brzuchu...

Na ulicy Lidkę dopadło słońce. Wyskoczyło jak bandyta z zasadzki, wpakowało się w każdy kąt, w każdą szczelinę, oświetliło blade twarze przechodniów - głównie kobiet w rozmaitych etapach ciąży. Skoczyło do wózków - nowe pokolenie zmrużyło ślepka, i zmarszczyło gębusie, a najstarsi jego przedstawiciele zaczęli się przeciągać, uwalniając spod kocyków krótkie rączki w kaftanikach.

Lida podniosła głowę i głęboko odetchnęła.

Zapachu pieluch miała już po same uszy i wyżej. Cała kuchnia pozawieszana była schnącymi płachetkami. Timur chełpił się dziewczynką, jego żona miała na imię Sania i Lidka gotowa byłaby się założyć, że brat poznał żonę najwyżej tydzień przed ślubem. Teraz nieustannie się z nią kłóci, a zapominając się, niekiedy nazywają Jana...

Lidka zagryzła wargi i ruszyła dalej, patrząc pod nogi.