Lidka przystanęła. Zważywszy w dłoni kredę, doszła do wniosku, że jeżeli zatrzyma się na chwilkę w muzeum, a potem pogna po schodach jak wicher, to zdąży do klasy w tym samym czasie, w jakim dotarłaby do gabinetu O.C, idąc równym krokiem.
Sławek cofnął się w głąb, zapraszając Lidkę, by weszła. Gdy dziewczyna przekroczyła próg, Sławek natychmiast zamknął drzwi na klucz.
- Czemu to robisz? - zdziwiła się Lidka.
- Wicedyrzyca do spraw technicznych wścieka się, kiedy są otwarte. Takie tu panują porządki...
Lidka postawiła teczkę i położyła zwitek z kawałkami kredy na wierzchu.
- No, to pokazuj, co tam masz...
W muzeum nie było okien. Na ich miejscu umieszczono barwne malowidło podświetlone od spodu elektrycznymi lampami - dawne miasto o zapomnianej już nazwie, zniszczone kiedyś całkowicie przez apokalipsę i odtworzone z zachowanych grawiur. Naprzeciwko, w oszklonej gablocie leżały na długich poduszeczkach okopcone kawałki metalu, a wyżej, na ścianie, ułożone z miedzianych liter czyjeś powiedzenie: „Dopóki pamiętamy o zaginionych cywilizacjach, historia toczy się dalej”.
Lidka spięła się wewnętrznie.
- Chodźmy. Chucherko...
- Mam swoje imię - odcięła się dziewczyna, raczej dla zasady. Dawno już przestała się irytować z powodu przezwiska, a w ustach Sławka brzmiało ono prawie pieszczotliwie.
- Chodźmy, pokażę ci nowy eksponat...
Fotografia w istocie była nowa, matowa i barwna. I wielka - miała prawie metr wysokości: przez dym i języki ognia patrzyła na Lidkę jak żywa wielka i paskudna glefa.
Lidka aż się żachnęła.
- Przestraszyłaś się? - umyślnie niedbałym tonem zapytał Sławek.
- Obrzydlistwo - stwierdziła Lidka, nie patrząc na fotografię. - Po co to pokazywać?
- A po to, że niedługo one zaczną wyłazić z morza - Sławek pouczająco podniósł palec do góry. - Powinniśmy być przygotowani...
- Wcale nie zamierzam ich oglądać!
- A widzisz, stchórzyłaś! A są tacy odważni, ci, co je fotografują! To autentyczna fotografia, osiemnaście lat była pod specjalna ochroną...
Lidka jeszcze raz obrzuciła fotografię szybkim spojrzeniem. Potem spojrzała na Sławka i drwiąco zmrużyła oczy:
- Pod specjalną ochroną? Osiemnaście lat? Posłuchaj, to podróbka. W dzieciństwie też rysowałam glefy. Mistyfikacja...
Sławek nadął się z urazą.
- Powtórz to.
- Mi-sty-fi...
Sławek szybko się pochylił i chwycił wargami dłoń Lidki. Dziewczynę natychmiast obleciał strach i zrobiło jej się głupio: nigdy by nie podejrzewała sympatycznego skądinąd chłopaka o zdolność do takich głupich postępków.
- Dureń...
Wyrwawszy się, odstąpiła o krok i usiadła na włochatym dywanie. Byłaby sobie potłukła pupę, gdyby Sławek w porę jej nie chwycił.
- Dureń jesteś, Zarudny! Odbiło ci, czy co?
- Chucherko... - stęknął Sławek żałośnie. - Zdążysz jeszcze na tę swoją matematykę...
Ręce miał jak dorosły - żylaste, twarde i jednocześnie piękne, o długich palcach. Sławek skończył szkołę muzyczną.
- Co ty się tak na mnie gapisz, jakbym była kotką?
- A jak mam się gapić, Chucherko?
- Nijak... Puść...
Nie pozwolił jej wstać. Przeciwnie, zwalił się na nią i znów się zabrał do całowania. Lidka postanowiła, że minutkę pocierpi - kiedyś przecież mu się znudzi i przestanie?! A na przyszłość trzeba będzie uważać - Zarudny jest bałwanem...
Ale Sławek wcale nie zamierzał przestawać. Przeciwnie - wsunął Lidce dłoń pod spódniczkę, a na to nie mogła pozwolić w żadnym wypadku.
- Odbiło ci?! Jak się zaraz rozedrę...
- Czemu byś miała się drzeć? Co się wygłupiasz?
- Puszczaj!
- No przestań...
- Puszczaj, mówię!
Wciąż jeszcze miała nadzieję na to, że chłopak w końcu się opamięta i na razie nie szarpała się z całej siły. Wrzeszczeć też nie chciała, a potem nagle okazało się, że Sławek zamknął jej usta swoją gębą i trudne stało się nie tylko wydawanie dźwięków, ale nawet oddychanie. A gdy zaczął z niej zdzierać rajstopy i stało się jasne, że to nie przelewki, Lidce nagle zabrakło sił. Wyrywała się teraz ledwo ledwo i Sławek z pewnością doszedł do wniosku, że dziewczyna sprzeciwia się tylko dla zachowania pozorów.
- Pusz...czaj, bałwanie!
I wtedy rozległo się pukanie do drzwi.
Nowa trwoga dodała Lidce sił. Udało jej się wyrwać. Na czworakach odpełzła na bok, wciągnęła rajstopy i gorączkowo zaczęła poprawiać spódniczkę. Bolały ją i piekły wargi - wydało jej się, że ma rozerwane usta, od ucha do ucha, jak cyrkowy klown.
- Zarudny, proszę otwórz. Wiem, że tam jesteś!
Lidka rozejrzała z udręką. Pod gablotami się nie schowasz, drzwi do Sali Eksponatów Niejawnych zamknięte na szyfrowy zamek. A Sławek stchórzył - pobladł i zaczęły mu się trząść wargi.
- Otwieraj natychmiast! Albo będziesz miał nieprzyjemności, słyszysz?!
Stukot obcasów po parkiecie; i jeszcze czyjeś głosy. Ilu ich się tam zebrało? I kiedy sobie pójdą?!
Sławek postanowił najwyraźniej nie otwierać. Jej też machnął ręką. Jakby chciał powiedzieć: siedź cicho, wszystko rozejdzie się po kościach...
- Przynieście drugi klucz! - głos wicedyrektorki był napięty jak struna. - Jelizawieto Pawiowa, poproszę o drugi klucz...
Lidka zdążyła jeszcze tylko pomyśleć, jak łatwo przebijają się dźwięki przez wzmocnione stalą drzwi muzeum.
Potem szczęknął zamek i drzwi, powoli, jak w koszmarnym śnie, zaczęły się otwierać.
Sławka już stał, przyciskając jedną dłoń do twarzy, a drugą do piersi, jakby w ostatniej chwili postanowił udać atak serca.
Lidka nie bardzo miała co udawać. Siedziała pod gablotą, przy ostatkach unicestwionej cywilizacji i widziała się jakby z boku - przestraszoną, rozchełstaną dziewczynkę z napuchniętymi wargami.
Weszli: zastępczyni dyrektora do spraw technicznych, matematyczka i dyrektor. Przez chwilę panowała cisza, a potem wicedyrektorka odezwała się ponuro: -”W świętym dla nas miejscu...”
Na Sławka nikt nawet nie spojrzał.
* * *
Szkoda jej było tylko mamy.
Mamie opowiedziała, jak wszystko było naprawdę, ale wcale jej to nie ulżyło. Brat demonstracyjnie unikał rozmów z upadłą siostrą, ojciec chodził przygaszony i milczący, ale Janka w żaden sposób nie umiała utrzymać języka za zębami:
- Idiotka! Kretynka! Co ty masz w głowie, siano?! Doigrałaś się, głupia, wylecisz z liceum i trafisz do dwieście piątej... Cackali się z tobą, i wyniańczyli cię... debilkę, imbecylkę, idiotkę...
- Przestań - odzywał się ojciec i Jana przestawała, ale jej wewnętrzny silnik pracował na jałowym biegu najwyżej dwie minuty, a potem znów się zaczynało:
- Idiotka... Kretynka... Początkująca dziwka... zobacz, do jakiego stanu matkę doprowadziłaś...
Ojciec trzy razy chodził do dyrektora. Wyglądało na to, że powinno się wydalić obydwoje winowajców - Zarudnego i Lidkę, ale od samego początku było jasne, że dyrekcja nie zadrze z ojcem Sławka - akademikiem i posłem do Parlamentu.
Lidka nie miała sił na to, żeby siedzieć w domu, ale łazić po ulicach też nie było za bezpiecznie - a nuż natkniesz się na znajomego albo kolegę z klasy. Do gmachu liceum nie chciałaby podejść nawet na odległość wystrzału z działa, dlatego od samego rana szła na brzeg morza, wchodziła na skały i siadała skulona na stosie odłamków - ni to masztów, ni innych belek, przeżartych solą, poczerniałych, połkniętych kiedyś przez morze, a potem wyplutych.
Kilka razy zdarzyło jej się zobaczyć dalfiny - daleko od brzegu, z absolutnie bezpiecznej odległości, ale i tak przenikał ją mróz. Marzła zresztą i bez tego; a myśl o tym, żeby zachorować i umrzeć nie wydała jej się taka głupia. Dzień jej urodzin przeszedł normalnie i bez radości. Czternasty października, znów środa. Do wyznaczonego terminu zostało siedem miesięcy i trzy tygodnie.